Minari to jeden z tych filmów, które pod lupę biorą życie. Jego najbardziej ludzki i najbardziej przyziemny aspekt. Na tapet bierze koreańską rodzinę na emigracji, która próbuje zrobić wszystko, by móc koniec z końcem związać jak najgrubiej. Z zawodu są sexerami (weźcie mnie za ignoranta, ale do wczoraj nie wiedziałem, że istnieje taki zawód), co oznacza, że na fermie drobiu całą zmianę sprawdzają, który kurczak jest chłopczykiem, a który dziewczynką, odpowiednio je dzieląc. Nie jest to zajęcie, które urządza rodzinę, a w szczególności jej głowę (w tę rolę brawurowo wciela się znany z TWD Steven Yeun), skąd biorą się jego poszukiwania lepszego życia. A te, jak to z ryzykiem bywa, nie zawsze od początku są łatwe.
Najbardziej w tym filmie lubię to, jak bardzo nie stara się sam wybrać swojej gwiazdy. Mamy piątkę głównych bohaterów, z których każdy wnosi do tej opowieści swoją niepodrabialną energię, swój wigor oraz swoją osobowość. To z kim utożsami się widz, zależy już tylko i wyłącznie od niego. Widać to choćby po nominacjach oscarowych, które ułożyły się na pierwszym planie po równo. Widać będzie również po reakcjach widzów po seansie. Od uroczego Davida, po niezwykle tajemniczą babcię, wszyscy zyskają w nieco większym kamperze uznanie.
Oprócz tego, jak nasza filmowa rodzina jest wiarygodna pozostaje drugi, równie ważny dla tego typu historii element, wiarygodność ekranowych wydarzeń i wyciśnięcie z niej emocji. To aspekt, na którym najprościej przegiąć i taki film wyłożyć, jednak w tym przypadku wrażliwości reżysera Lee Isaaca Chunga na to nie pozwala. Jego twarda ręka cały czas odpowiednio manipuluje emocjami widza i mimo posiadania kilku dość zbyt wprost wyrażonych scen i symboli, cały czas jest w stanie nie popaść w przesadę. Nawet dosłownie, pokazując dźwigającego swój krzyż sąsiada. Dziejącym się na ekranie wydarzeniom pomaga również wyczucie filmowej formy, które sprawia, że jest to seans pełen skrajności. Równie dużo w nim śmiechu, co przemyśleń. Nad ideami kierującymi ludzkim losem i nad tym co dla każdego najważniejsze.
Oprócz ogniska rodzinnego, które niesie już wystarczająco dużo emocji, mamy też subtelnie prowadzone wątki różnic kulturowych. Reżyser, który jest w sumie bardziej amerykaninem niż koreańczykiem łączy będącego w podobnym położeniu Yeuna z bardziej koreańską Yeri-Han, jednocześnie obie strony umieszczając ideologicznie nie po obu stronach, a bliżej środka barykady. Konflikt ideologiczny naszego małżeństwa jest tak wymowny, bo dążą oni do tych samych ideałów, mają te same cele, a jednocześnie zupełnie inne drogi do ich osiągnięcia. Drogi, którym potrzeba ognia, dosłownie i w przenośni, aby się połączyć.
Lee Isaac Chung upiekł tutaj dwie pieczenie na jednym ogniu. Za jednym zamachem sprawnie zaimplementował koreańską mentalność w amerykańskie kino rodzinne i jednocześnie dał nam kolejny piękny i emocjonujący film, który najbardziej przyciąga przyziemnością. Tego typu historii na poziomie w ostatnich latach nie brakowało, ale zapotrzebowanie na kilku Historiach małżeńskich czy Krainach wielkiego nieba się nie skończy, bo na oglądanie na ekranie żyćka miejsce będzie zawsze. Może ono być lepsze niż nasze, może być gorsze, ale wygra, póki wygląda na prawdziwe, co w jego wrodzonej kamerą nieprawdziwości niezwykle trudno uchwycić. Dlatego też świetnie, że obrazy którym się to udaje, rokrocznie zyskują splendor. Warto im kibicować.