Mała brytyjska wioska, bogaty właściciel i piękna willa wyłącznie dla Ciebie. Nie ma lepszych warunków, żeby móc dojść do siebie po tragedii, jaka dotknęła Harper. Szybko okazuje się, że wydarzenia z jej burzliwej przeszłości miały drugie dno. Że śmierć jej męża nie była wyłącznie jedynym problemem, a jedynie wytrychem do tego, aby rozpocząć nowe życie, zostawiając za sobą wszystko, co do tej pory. Największym problem przyjdzie jednak w tym, że stare życie przyszło, schowało się w bagażniku jadącego do wspomnianej willi samochodu. W wielkich komnatach i korytarzach są wciąż demony tego co się stało. I to nimi Garland grać będzie cały seans.
Zanim jednak na wierzch wyjdą toksyny, przyjrzymy się nieco bardziej dogłębnie miejscu akcji. Geoffrey, całkiem miły, choć nieco przestrzelający z żartami właściciel oprowadzi nas po willi, natomiast sama Harper już po jej okolicy. Cicho, zielono, spokojnie, wydawałoby się zupełnie sielsko, jednak to wciąż kobieta sama na odludziu. Dlatego też szybko pojawią się problemy i jak przystało na dobrze budujący napięcie thriller, zacznie się od czegoś mniejszego. Pojawia się stalker, który biegnie za naszą bohaterką po okolicznym lesie. Gość jest w dodatku nagi i nieźle poharatany, co dodaje sytuacji obrzydliwości. Udaje się go nie wpuścić, wzywamy policję, łapią go i zamykają, wydaje się wszystko okej. Do czasu.
Fantastyczne są w tym filmie pomysły, jakie ma Garland na zbudowanie atmosfery niepokoju zarówno w bohaterce, jak i w widzu. We wspomnianej scenie za kraty zabrał horror w świetle dnia, jednak w swoim arsenale wciąż ma bronie, które dają zgęstnieć atmosferze jeszcze mocniej. Głównie mówię tu o roli Rory’ego Kinneara, o której więcej nie chce mówić, bo jest tu ona spoilerem i głównym zabiegiem narracyjnym. Świadczy o tym samo to, że reżyser nie wykłada nam swojego pomysłu wprost, przed jego ostatecznym wyłowieniem próbując wprawić nas w lekkie zakłopotanie. Muszę przyznać, że na mnie mu się to udało, a gdybym od razu wiedział, o tym, co twórca ma nam do zaserwowania, mógłbym zupełnie inaczej ocenić ten film. To nie spoiler z gatunku Toma Cruise’a w nowym Doktorze Strange’u, a coś, co realnie może wpłynąć na odbiór filmu.
Film wydaje się być dużo bardziej przystępny niż Anihilacja czy wspomniane wcześniej Devs, jednak tu również nie brakuje symboliki i scen, które można odczytywać na przeróżne sposoby. To również jedno z tych dzieł, które warto przetrawić, po czym skonfrontować swoją analizę z innymi widzami. Za symboliczne i mieszające w percepcji bohaterki sen z jawą można bowiem tu rozumieć absolutnie wszystko, a kilka scen, w tym dość kontrowersyjne zakończenie stanowi pole do popisu dla lubiących zaangażować się w kinowe łamigłówki. Miesza się ono z charakterystycznym dla tego reżysera patosem (widocznym bowiem kilkukrotnie już w Devs), jaki wzmaga się w kadrach przy każdym, czy to retrospektywnym, czy bardziej teraźniejszym wspomnieniu o relacji bohaterki z mężem, nam tworząc w głowie mętlik podobny do tego, który musi mieć Harper. Na ekranie natomiast w świetny sposób oddaje go Jessie Buckley.
Kiedy już silniki Mavericka i jego kolegów się schłodzą, początek czerwca przyniesie nam kolejne wytrzałowe doznanie filmowe. Nie tak głośnie i nie tak obsesyjnie emocjonujące, jak film Toma Cruise’a, lecz w zupełnie innym tonie, budzące podobnie silne przeżycia. Men to film, w którym dobrze widać, jak bardzo toksyczna relacja może rozwalić człowiekowi życie. A poza tym wprowadzić dyskomfort, który bez realnej pomocy, będzie absolutnie nie do zwalczenia.
Kolejny film Garlanda pokazuje jego stały rozwój. Cały czas oglądając kolejne jego produkcje ma się wrażenie, że jest już blisko swojego opus magnum. Choć wydawać się mogło, że ta odległość była mniejsza w Devs, ważne jest to, że Brytyjczyk w swojej twórczości dalej szuka wyzwań. A to one sprawiają, że widzowie czekają bardziej. Zwłaszcza, że wysoka jakość powtarza się u niego jak echo w tunelu.