Postapokalipsa, ślamazarne zombiaki i dramat ludzi ocalałych… Ciężko już zliczyć, ile razy popkultura przepuściła przez swe trzewia podobne historie. Niebezpieczeństwo wtórności, jakie czyha na każdego, kto zechce ponownie wejść do tej rzeki, nie zraziło jednak odważnych twórców Netflixa, którzy otrzymali zielone światło w sprawie realizacji Ładunku. Zabrali więc swój drogi, specjalistyczny sprzęt, wsiedli w prywatny odrzutowiec i wylądowali dopiero w malowniczej, acz zdewastowanej plagą końca świata Australii, gdzie kontakt z drugim człowiekiem może okazać się równie zgubny, co kontakt z żywym trupem. Na przewodnika niniejszej wyprawy wybrali natomiast Martina Freemana, na którym – co jest nieczęsto spotykane – spoczęła pełna odpowiedzialność za satysfakcję turystów z całej podróży. Czy była to dobra decyzja? W zamyśle i chęci owszem, ale niestety dobrymi konceptami kinematograficzne piekło jest wybrukowane, kiedy w parze z nimi nie idzie solidne wykonanie.
Twórcy Ładunku postanowili bowiem odejść od stereotypowych i mocno nadgryzionych przez czas schematów konstruowania opowieści spod znaku postapo, które w dużej mierze opierały się o rozbudowane opisy świata przedstawionego oraz przemycanie wewnątrz struktury rozmaitych diagnoz społecznych. Zamiast tego podjęli próbę wpisania się w coś w rodzaju konwencji dramatu rodzinnego, znanej nam doskonale ze słynnej przygodówki The Last of Us czy tegorocznego Cichego miejsca Johna Krasinskiego. W teorii takie podejście powinno zaowocować zatem zogniskowaniem narracji wokół relacji głównego bohatera z kilkuletnią córką, która uległa znaczącej modyfikacji po śmierci żony i matki, zapewniającej pozorny ład w świecie tego ładu pozbawionego. Teoria pozostała jednak teorią, gdyż praktyka brutalnie zweryfikowała jej jakość. Tak jak każdy film oryginalny Netflixa Ładunek szybko ewoluuje w ideologiczny film instruktażowy, stanowiący wyraz polityki rehabilitacji podejmowanej przez serwis. Do głosu dochodzą tu bowiem wyraźne akcenty antykolonialne i antyimperialne, wskazujące na niesprawiedliwość i arbitralność poczynań człowieka Zachodu na ziemi należącej do rdzennych mieszkańców Australii. Cały wywód twórców nabiera więc w ostateczności formy jawnej metafory wyzysku i cierpienia, jakiej Aborygeni zaznali ze strony gubba (co w lokalnym dialekcie oznacza „białasa”).
Najdobitniejszym dowodem na tak potraktowaną materię filmową jest ekspozycja obu „gatunków” człowieka. Jeśli przyjrzymy się sposobowi, w jaki człowiek biały organizuje się po zaznaniu apokalipsy, to dojdziemy do wniosku, iż jego zachowanie charakteryzuje zachłanna anarchia namiętności, która każe mu każdego traktować jako potencjalnego wroga. Jest to o tyle wyraźna konstatacja, iż na przestrzeni tych 105 minut nie zaobserwujemy ani jednej zbrojnej bandy czy też żadnego innego przejawu naturalnych skłonności homo sapiens do organizowania się w społeczności – każdy jest zdany wyłącznie na siebie i na swoich najbliższych, co jednak nie ma nic wspólnego z wizją pozytywnej anarchii utopijnej, roztaczanej przez wielu skrajnie wolnościowych myślicieli.
Z drugiej strony mamy do czynienia z Aborygenami, którzy – jak dowiadujemy się z jednej z wypowiedzi postaci – wykształcili specyficzną zdolność do metakomunikacji, czyli do instynktownego porozumiewania się między sobą, co oczywiście w realiach końca świata niezwykle sprzyja ich przetrwaniu. Tubylcy jako jedyni zatem wykazują się popieraną przez autorów scenariusza tendencją prowspólnotową, stanowiącą w tym wydaniu o jakości ich człowieczeństwa. Degrengolada i małostkowość Zachodu muszą więc ulec pod naporem „czystszych” i moralnie prawidłowych zachowań człowieka pierwotnego, lub co najmniej człowieka wspólnotowego, działającego pod wpływem właściwych, tj. prawdziwie „dobrych” pobudek.
Uwierzcie mi jednak, że nie miałbym najmniejszego problemu z takową dydaktyką, gdyby nie jedna, znacząca kwestia – wykonanie. Jak dziś pamiętam swój seans Okji, również filmu oryginalnego Netflixa i również filmu ideologicznie nacechowanego, ale przy tym wszystkim, filmu dobrego pod względem realizacji. W Ładunku brakuje natomiast niemal wszystkiego, co mogłoby zadecydować o jego sukcesie artystycznym. Scenariusz potyka się o własne nogi nawet prowadzony przez twórców za rękę po najprostszej drodze, a brzemię, jakie zostało scedowane na barki Martina Freemana, zgniotło go bez reszty. Należy do tego dodać również nieadekwatny do zamiarów realizacyjny rozmach, jaki wiąże się z wykorzystaniem najlepszego sprzętu cyfrowego dostępnego na rynku, a jaki wybrzmiewa wyłącznie w nagminnie powtarzających się ujęciach z drona i przypomina raczej manierę dokumentu przyrodniczego w 4K aniżeli filmu postapokaliptycznego. Jeśli bowiem ma się takie możliwości, takie zaplecze i takie intencje jak Netflix, a tworzy się produkcję, która jedynie opowiada o końcu świata, ale tego końca świata na oczy nie widziała, to ewidentnie coś poszło nie tak. Pytanie tylko, co takiego…
Legenda głosi, że Netflix nakręcił kiedyś dobry film oryginalny. Fakt, powstała Okja, ale z każdą kolejną autorską klapą serwisu dochodzę do wniosku, że był to wypadek przy pracy – mit założycielski, w którego chcą wierzyć wszyscy życzący sukcesu marce. Ja natomiast życzę jej, jeśli rzeczywiście pokłada nadzieje w produkcje oryginalne, aby spróbowała zainwestować w bardziej sprawne ręce do pracy. Inaczej oczekiwanie na kolejny mityczny sukces może dłużyć się w nieskończoność.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix
To nie jest ich oryginalna produkcja. Oni nie wyprodukowali tego filmu, a jedynie zakupili prawa do międzynarodowej dystrybucji.