Tak jak w przypadku Drogi na bazie prozy Cormaca McCarthy’ego, film Miguela Sapochnika prezentuje przede wszystkim efekty apokalipsy, jej przyczyny są wyjaśnione w najlepszym razie w sposób ogólnikowy. Krótko mówiąc, w tej wizji nasza planeta została pozbawiona warstwy ozonu, co sprawia, że światło słoneczne z dnia na dzień stało się zabójcze nie tylko dla zwierząt i ludzi, ale także np. roślin. W całym tym zgiełku podążamy za tytułowym Finchem (Hanks), zdolnym konstruktorem starającym się przeżyć wraz ze swoim psem. W międzyczasie nieco zgorzkniały samotnik buduje obdarzonego sztuczną inteligencją robota (Caleb Landry Jones), który może okazać się kluczowy w przetrwaniu. Aktualne realia bowiem z oczywistych względów niemal uniemożliwiają podróż za dnia…
Finch to dość typowy film drogi. Leniwa ekspozycja w pierwszym akcie prezentuje nam codzienną rutynę głównej postaci, zanim nieco później zostanie ona brutalnie zburzona poprzez kluczowe wydarzenie posuwające fabułę naprzód. Zbiega się to z budową robota i jego powolną adaptacją. I cóż, jeżeli ktoś w trakcie filmu – a szczególnie gdzieś w jego środku – powiedziałby, że jest on „o niczym”, miałby przynajmniej w jakimś zakresie rację. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Sapochnik lepiej by wyszedł, gdybym pracował nad produkcją krótkometrażową. Uniknęlibyśmy tym samym masy przydługich, niewiele wnoszących scen, pełnych kompletnie nużących ekspozycji. Co więcej, w wielu miejscach wydaje się, że ten film już widzieliśmy – i to niejednokrotnie. Scenariusz Craiga Lucka i Ivora Powella to absurdalny wręcz przykład pójścia na łatwiznę, bez choćby próby wyjścia przed szereg.
Są jednak pewne aspekty ratujące obraz przed katastrofą. Jednym z nich jest oczywiście odtwórca głównej roli. Zgoda, to kolejny bezpieczny, „hanksowy” występ, lecz w tym konkretnym przypadku wpływa on pozytywnie na skostniałą strukturę Fincha, nadając mu specyficznej swojskości. Znakomicie uzupełniają się z nim dwaj nietypowi bohaterowie drugoplanowi: pies Goodyear oraz wspominany robot. Wraz z nimi Hanks nawiązał silną relację, dzięki której znacznie mniej przeszkadza nam festiwal scenariuszowych klisz, bo po prostu chce nam się im kibicować – zwłaszcza, gdy robi się gorąco (dosłownie i w przenośni). Całości dopełnia bardzo dobra oprawa audiowizualna. Ziemia po globalnej katastrofie jest wiarygodna niczym najlepsze produkcje gatunku.
Jeśli szukacie zatem ładne, momentami chwytające za serce postapoliptyczne SF z kolejną typową rolą Toma Hanksa – śmiało włączajcie Fincha na Apple TV+. Koniecznie przy tym warto zabrać się za seans, gdy jesteście wypoczęci, inaczej możecie przysnąć. W zasadzie w każdym innym przypadku lepiej załączyć chociażby któregoś Mad Maksa.