David Yates, wybraniec J.K. Rowling, w swoim kolejnym czarodziejskim filmie czyni bowiem dokładnie to, co decydowało o miernocie zarówno pierwszej części Fantastycznych Zwierząt, jak i czterech ostatnich sagi o Harrym Potterze – pozostawia strukturę swego dzieła samopas, nie dbając przy tym o zachowanie homogenicznego tempa, logicznego następstwa zdarzeń, czy (o zgrozo) konsekwencji w metodzie realizacyjnej. I o ile pierwsze dwa grzechy wynikają wprost z coraz szerszej kontroli roztaczanej przez brytyjską pisarkę nad władzą sądzenia reżysera, o tyle ten ostatni świadczy już o kompletnym niedostosowaniu Yatesa do wymogów stawianych przez współczesną reżyserię filmową.
Zbrodnie Grindelwalda trudno wszak nazwać pełnoprawnym filmem w obliczu jego poszatkowanej i niezintegrowanej ze specyfiką języka filmu konstrukcji. Wiele ze scen sprawia tu wrażenie żywcem wyjętych z opowieści Rowling, co bynajmniej nie uodparnia zawartości ujęć na działanie montażu czy najzwyklejszej zmiany planów. W pewnych momentach doświadczamy nawet czegoś w rodzaju niesławnej „skakanki”, znanej z chociażby Mrocznego Widma George’a Lucasa i polegającej na absolutnej losowości występowania i wprowadzania lokacji oraz postaci. Różnica między Zbrodniami Grindelwalda a Mrocznym Widmem jest jednak taka, że o ile ojciec Gwiezdnych Wojen potrafił objaśnić totalny chaos w komunikacji między widzem a akcją potrzebami swej narracji i jej podporządkowaniu dość arbitralnie ustanowionym (ale jednak ustanowionym) punktom zwrotnym w dramaturgii, tak Yates zdaje się błądzić całkowicie po omacku, nie znając przy tym celu w stawianiu kolejnych akcentów na drodze ku „wielkiemu” finałowi. Mówiąc inaczej: Lucas wiedział, kiedy przełamać marazm swych quasipolitycznych smętów mięsistą sekwencją gwiezdnych potyczek, natomiast Yates nawet w potencjalnie wielkich chwilach zachowuje się jakby poszukiwał pęsety w walizce Scamandera.
Ten brak jakiejkolwiek gradacji tempa wzmagany jest również przez amatorszczyznę przy wdrażaniu narracji równoległej, przy której najmniej przebojowe filmy nieme uchodziłyby za dzieła niezwykle wdzięczne i komunikatywne. W Zbrodniach Grindelwalda śledzimy pięć, a momentami nawet sześć, oddzielnych i mniej lub bardziej przenikających się wątków, z których przynajmniej połowa nie wnosi kompletnie nic do historii i wieńczącej cały ten spektakl realizatorskiej żenady puenty. Co jednak najzabawniejsze to fakt, że wśród nich znajduje się historia oficjalnego bohatera sagi, czyli Newta Scamandera. Tak jak i w pierwszej części, jego faktyczna obecność i wkład w rozwój wydarzeń ogranicza się do łapania coraz to bardziej egzotycznych stworzeń, które w krytycznych sytuacjach pomagają protagonistom wykaraskać się z problemów. Zagrany pod młodszą publikę wykazuje więc coraz więcej podobieństw do przekomicznego (czytać należy z ironią) Jacoba Kowalskiego, dla którego to reżyser znajduje coraz mniej produktywnego (ponownie ironia) czasu ekranowego. Jeśli tak dalej pójdzie, a wszystko na to wskazuje, to nieopieszałość Yatesa i brak autokrytycyzmu ze strony Rowling doprowadzi do przemianowania serii na wieloetapowe oczekiwanie pojedynku Grindelwalda z Dumbledorem. Gdy natomiast ten nie podoła, to produkcję filmowych Fantastycznych Zwierząt można będzie uznać za najgorzej zainwestowane miliony w historii Hollywood.
Zgniłą wisienkę na tym i tak zepsutym torcie stanowią całkowicie niezrozumiałe decyzje operatorskie, o czym najlepiej poświadczy następujący przykład: w pierwszych kilku scenach obserwujemy Newta rozmawiającego z Letą Lestrange i swoim bratem Tezeuszem. W normalnych okolicznościach reżyser postanowiłby ująć zniuansowanie tej konwersacji w planie półpełnym lub – jeśli zależałoby mu na uchwyceniu subtelnych gestów – w zbliżeniach na twarze. W tym przypadku jednak zbliżenia, jakie ostatecznie wykorzystano, nie przypominają niczego, co moglibyśmy nazwać filmową rozmową między postaciami – kamera wykonuje niewytłumaczalne pląsy, wychwytując twarze postaci jedynie do wysokości ich czół, co sprawia wrażenie, jakby ktoś niespecjalnie błyskotliwy zapomniał przestawić powiększenia okularu kamery. To dość awangardowe jak na warunki kina komercyjnego rozwiązanie mogłoby jeszcze stanowić o jakości filmu, gdyby nie fakt, że jest to wyizolowany przypadek, nie znajdujący swego potwierdzenia w dalszej części metrażu. I to nawet wówczas, gdy Yates ni stąd ni zowąd decyduje się użyć ręcznej kamery…
Jedyne co Zbrodnie Grindelwalda mają na swoją obronę to magia świata J.K. Rowling, której nawet sama J.K. Rowling nie jest już w stanie kontrolować. Może pozbyć się filmowości swoich adaptacji, może dostarczyć nawet najbardziej karykaturalne przedstawienie swoich historii, ale nigdy nie wyssie z nich czaru, jakimi przed laty obdarzyła perypetie wszystkich swoich bohaterów. Marne to pocieszenie w sytuacji, gdy ponownie najlepszą częścią seansu jest muzyczny motyw przewodni Johna Williamsa, ale lepszy jest pozór pocieszenia niż tego pocieszenia brak. Co do Yatesa natomiast… Wystarczyłoby posłuchać uwag Macieja Stuhra – na pewno by nie zaszkodziły.
Ilustracja wprowadzenia: Warner Bros.
„W Zbrodniach Grindelwalda śledzimy pięć, a momentami nawet sześć, oddzielnych i mniej lub bardziej przenikających się wątków, z których przynajmniej połowa nie wnosi kompletnie nic do historii” – właśnie, że wątki są mocno powiązane ze sobą i każdy coś wnosi. Może trudniej będzie to załapać widzom, ktorzy nie czytali wszystkich książek Rowling, ale nie trzeba być Sherlockiem, żeby zauważyć, że cała historia się łączy ze sobą, głównie w temacie „po czyjej stronie kto stoi i dlaczego” 😉 Poza tym dla fanów tej sagi raczej średnio się liczy czy ujęcia z kamery są takie czy inne. Liczy się treść fabuły.
Mój drogi, gdybym czytał książkę i o niej pisał, to zapewne wszystko byłoby na swoim miejscu. Fakt jest jednak taki, że książka i film posługują się nieco innymi środkami w wyrażaniu swej treści, stąd to, co działa w książce, nie będzie działać w filmie i na odwrót. A że twórcy nie zrobili nic, by przetłumaczyć język książki na celuloid, to wyszło tak, jak opisuję : – )
Wow, tego bełkotu nie da się czytać, serio. Nie chodzi o Twoje zdanie na temat filmu, ale chęć uczynienia tekst „mądrym”. Tyle trudnych słów, skomplikowanych i zawiłych zdań, gdzie połowę można uprościć. Takie zabiegi sprawiają, że tekst jest mało czytelny i praktycznie niemożliwy do przebrnięcia, a kluczem do sukcesu jest właśnie prostota – nie chwalenie się swoją rozległą wiedzą.
Tobie literalnie chodzi o moje zdanie xd
Widziałam pokaż przedpremierowy i z bólem stwierdzam, że powyższy artykuł w pewni oddaje moje uczucia i rozpacz.
Widzę recenzję małeckiego i już wiem, że będzie gnój. Ten człowiek zupełnie nie wie czego chce od kina rozrywkowego.
Chcę wyłącznie, by było dobrze zrobione. Dlatego uwielbiam pierwsze trzy części HP, całego WP i nawet jebanego Avatara uważam za dobry film
Jak to możliwe że koleś który zepsuł obydwie częśći HP (5 i 6) dostał finał ( 7 i 8 są dobre jako filmy , ale brak magii) i teraz to… Kiedy mogli wybrać Caurona, który nakręcił świetny film ( Więzien Azkabanu) albo pana od czwórki..
A pseudoartystyczne gówno Climax 100/100. Autor niech się puknie w głowe
Ale Gaspara to uprasza się szanować 😛
Jeszcze tego brakowało, by ktoś to porównał do Climaxu XD serio ziomki, zrobiliście mi dzisiaj dzień XD
Lol gówno ? nie recenzja Smalecki
Zupełnie jak Smarzowski!
W tekście są błędy językowe, które aż proszą się o poprawę. Przydałaby się Wam korekta w redakcji do wyłapywania takich burzących przekaz elementów. Bo choć czasem pewne połączenia dla autora brzmią ciekawie, egzotycznie czy po prostu bajerancko tak, że z dumy kapcie ze stóp spadają, to nie są poprawne, znaczeniowo się nie zgadzają lub próba antropomorfizacji w słowie po prostu nie działa.
W tej recenzji takim błędem, który z głowy mi nie wyjdzie długo, oj, długo, będzie nieadekwatne zestawienie słów „homogeniczne” oraz „tempo”. Tempo, które jest jednakowe, jednorodne? Drogi autorze, tempo homogenicznym być nie może po prostu. Czasem zamiast łapać się za górnolotnie brzmiące określenia lepiej jest napisać np. „nierówne tempo” – i będzie to z korzyścią zarówno dla warsztatu pisarskiego autora, jak i praktyki czytelników. 🙂
Pozdrawiam
Gość językowo wrażliwy, choć sam w praktykowaniu słowa nieidealny
Otóż literalnie chodziło mi o użycie w tym kontekście słowa „homogeniczny” . Słowo „nierówny” posiada jednoznacznie pejoratywne zabarwienie; gdy mówimy o czymś, że jest nierówne, to myślimy, że waha się między skrajnościami, raz jest za bardzo w tę stronę, innym razem za bardzo w drugą. Homogeniczność jest tej konotacji pozbawiona, to najbardziej bezbarwne i neutralne słowo, ukazujące przy tym flegmatyczność tego przykładowego tempa. Rzeczywiście myślałem nad użyciem słowa „jednorodny”, ale moim zdaniem również nie oddawało idei, jaka tkwi w tym stwierdzeniu.
A poza tym nie bądźmy tak przewrażliwieni na punkcie tego, co SIĘ robi i czego SIĘ nie robi, jak SIĘ pisze i jak SIĘ nie pisze. Już Heidegger pisał, że zaimek zwrotny „się” pozbawia podmiotowości i prowadzi do osłabiania oryginalności i unikalności języka, afirmując tym samym jakąś ogólną, nikomu nieznaną, ale koniecznie przestrzeganą prawdę.
To nie jest recenzja filmowa tylko gniot wypocony przez jakiegoś frustrata, ktory nie wie co to konstruktywna krytyka 🙂
Narracja była zła, a struktura była zła, a film, a film… A film też był zły 😉 prawie jak tory i podwozie u pewnej Pani z telewizji lata temu 🙂
I chyba widzieliśmy 2 różne filmy albo autor recenzji spał na filmie, ewidentnie siedział z nosem w telefonie bo go z przymusu wysłali na film, którego nie chciał ogladać.
Dojebali się tej rubryki „plusy i minusy” i się odjebać nie mogą xd Bardzo mi przykro, że u większości członków naszego społeczeństwa szwankuje czytanie ze zrozumieniem, ale nic na to nie poradzę. No może tylko tyle, aby zamiast gównopostów na fejsie przeczytali też od czasu do czasu coś, gdzie zdanie podrzędnie złożone nie jest egzotyką a normalnością. Polecam Schopenhauera, bardzo ładnie i celnie pisał nawet o najtrudniejszych rzeczach.