W nowej odsłonie historia rozpoczyna się od powrotu z wojny Holta Farriera (Colin Farrell) do cyrku, w którym niegdyś pracował. Nie czeka go jednak sielankowy okres w życiu. Oprócz zmarłej w trakcie epidemii żony i dwójki dzieci, które ledwie go znały, jego wędrowny dom był nieomal na skraju upadku. Wszystko zmienia przybycie pewnej słonicy z drugiego końca świata, która urodziła niezwykłe maleństwo…
Jedną z największych zalet filmu Burtona jest bez wątpienia lekkość, z jaką potrafi nam przedstawić na nowo historię słonika z nienaturalnie wielkimi uszami. To wdzięczna, kolorowa interpretacja, która z powodzeniem ma szansę oczarować swoim urokiem dziecięcych widzów. Choć nieco brakuje bardziej wyrazistych gagów, całość nadrabia pod tym względem urokiem i doprawdy przesympatycznie stworzonym Dumbo, którego model CGI powinien zadowolić większość osób. Hit Disneya porusza także parę edukacyjnych tematów, jak przykładowo problem wykorzystywania zwierząt w cyrku. Brawa należą się także za dobór obsady. Chociażby Danny DeVito jako Max Medici ze swoją fizjonomią i talentem komicznym zdaje się być stworzony do tej roli. Dość ciekawie wypadła Eva Green w roli wielkiej francuskiej gwiazdy estrady, choć niestety jej postać nie została rozwinięta odpowiednio dobrze, by w pełni wynagrodzić starania aktorki i pomóc od czasu do czasu zbyt anemicznemu Farrellowi. Prawdziwym gwoździem programu okazuje się jednak wejście Michaela Keatona, którego Vandermere wyłania się w drugiej połowie filmu. Ta przerysowana, momentami wręcz groteskowa persona chyba stoi najbliżej Burtona w dawnej formie. Jego monologi i oczywiście wspólne sceny z DeVito należą do najlepszych w całej produkcji.
Z drugiej strony, kto spodziewał się, że obecność Burtona przyniesie nam jakieś świeże podejście do bajki, srogo się zawiedzie. Dumbo jest skrajnie nastawiony na odtwarzanie scen z pierwowzoru, co stanowi jego bodaj największą wadę, która prędzej czy później musi pojawić się na pierwszym planie, mocno obniżając ostateczną ocenę. W tym aspekcie wpisuje się w niepokojącą tendencję filmów live-action Disneya, polegającą na przenoszeniu animowanego pierwowzoru w skali niebezpiecznie zbliżonej do 1:1. A wszystko to kosztem kreatywności. Bo jeżeli animacja z lat 40. odznacza się odważniejszym podejściem do tematu niż współczesna interpretacja (np. nawet taki drobiazg, jak uniknięcie sceny piciem alkoholu przez Dumbo), to znaczy, że pod tym względem nie jest zbyt dobrze. Nawet wyśmiewanie Dumbo i cały jego wątek odrzucenia zostały ledwo liźnięte.
Dawno nie miałem takiego rozstrzału pomiędzy odczuciami świeżo po seansie, a tym, co na zimno wykalkulowałem już w trakcie pisania recenzji. Dumbo Tima Burtona to ciepły, ładnie zrobiony film z bardzo dobrze obsadzonymi bohaterami i w większości dość ciekawymi (choć niezbyt licznymi) dodatkowymi pomysłami. Z drugiej strony, pod względem artystycznym mnóstwo tutaj odtwórstwa i to właśnie dość mocno potrafi rozczarować, zwłaszcza kiedy po chwili uświadomimy sobie, że za sterami stanął swego czasu jeden z największych i najbardziej śmiałych wizjonerów Hollywood. Choć więc z bólem należy przyznać, że Burton ponownie potwierdził, iż znajduje się na zakręcie kariery, odkładając na bok te aspekty warto uczciwie podkreślić pewien ważny fakt: Dumbo może stać się istotny dla najmłodszych widzów, którzy mogą nie przebić się do pięknej animacji z lat 40., i zobaczyć choć namiastkę tej magii (a może nawet przekonać rodziców do nabycia klasycznej bajki). Patrząc na recenzowaną produkcję pod tym kątem, nie sposób chyba nie uśmiechnąć się pod nosem i zastanowić, czy bardziej obrazoburcza dla oryginału wersja – jaką z pewnością stworzyłby Burton sprzed lat – byłaby w tym konkretnym przypadku potrzebna. Ale nieco więcej odwagi w tworzeniu – już jak najbardziej.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe