Mimo tego reżyserskie Un Certain Regard zdaje się dla Łoźnicy nagrodą nie tyle przesadzoną, co nietrafioną. Donbas jest bowiem wybitnie ciekawy, ale prędzej w materii scenariuszowej niż aranżacyjnej. Reżyser wycina jeden niedookreślony dzień z wojennej piekielnej powtarzalności, opowiadając go niepowiązaniem bohaterów i fabuły, przy okazji każdego z nich notując chaotyczne skoki tonalne, zestawiając ze sobą nagminnie groteskę i tragedię, karykaturę i naturalizm. Łoźnica pozostawia tym samym widzów w stanie nieustannej dezorientacji, co, o dziwo, wychodzi Donbasowi jedynie na dobre. Człowiecza satyra rodem z Kaurismakiego, pozbawiona manieryzmów staje się narzędziem idealnym do wnikliwej diagnozy problemu, dla której chłodnokrwiste mordy i agonalne warunki bytowe stają się dopełnieniem tyle uzasadnionym, co wręcz niezbędnym dla podbudowania emocjonalnego widzowskiego tła.
Ale w Donbasie to właśnie owy problem jest najciekawszy; po Łoźnicy, rozgoryczonym wszechnarodową biernością Ukraińcu spodziewać by się można jednostronnego portretu masakry, podkreślonego laurkowym patriotyzmem i hollywoodzkim zbliżeniem na umęczone lica. Co innego jednak tu, gdzie reżysera bardziej niż dokumentalizowanie konfliktu interesuje mnogość ludzkich reakcji na ten konflikt, a konkretniej – to, w jaki sposób o tym subiektywnym odbiorze mówią światu. Nasączony wpółironicznymi relacjami telewizyjnymi czy programami śledczymi Donbas stanowi rozbudowaną relację z relacji z frontu, zapełniając ekran rosyjskimi wynajętymi świadkami zdarzeń, mieszkańcami zapleśniałych schronów i występującymi w wiadomościach przedstawicielami wojskowych władz. Dla Łoźnicy wojna na Ukrainie to obecnie w równej mierze konflikt wizerunkowy, co i militarny. To właśnie w nim zacierają się wszelkie moralne wartości, narastają wewnętrzne międzypokoleniowe podziały i kreuje się absurdalne przywiązanie do największych błahostek. Reżyser przedstawia Donbas jako miejsce nieustannej manifestacji patriotycznej przynależności, objawianej mniej poczuciem wspólnoty, a bardziej czysto ludzkiej furii „anty”, zakorzenionej w tej właśnie ustawionej medialnej nagonce. I tak w koło.
Mimo ponadmożliwościowego metrażu (co najmniej 20 minut za wiele) i chwilowych niewyszukanych psychologicznych zagrywek, Donbas także znajduje swoje momenty. Jeden z nich, zwiastujący filmowy finał, przedstawiający samowolną katorgę więźnia przez autobusowych pasażerów, czy późniejsza pijana ślubna ceremonia, metaforycznie łącząca niegdysiejsze niepewne ukraińskie tereny z ogromną rosyjską matroną, perfekcyjnie bawi się z widzowskimi wojennymi oczekiwaniami. Wydłużając kolejne sekwencje w nieskończoność i pozostawiając je wielokrotnie bez konkretnego rozwiązania, Łoźnica inkorporuje częściowo ukraińską niepewność końca – nerwowo przestępującą z nogi na nogę, wcinającą cudem ocalałe ogórki kiszone, pozostawioną samej sobie na bezterminowe niezainteresowanie. Zawieszona w próżni społecznych norm, z każdym dniem na swojej pozycji pozostaje jakby bardziej niezręczna, poddana rytmowi wyznaczanemu przez absurd i autorytet. Łoźnicowski Donbas pozostaje sukcesem właśnie przez tę niewytłumaczalną alienację dusz i świadomości, która dla nieprzystosowanych jednostek okazać się może karą gorszą niż niejedno przestrzelone płuco. Dobrze przynajmniej, że wschodni Słowianie są doskonałymi adaptatorami.