Diuna – recenzja filmu! Pustynne szczury

Długo zabierałem się do tego tekstu, trudno mi bowiem w tym przypadku usystematyzować myśli i wnioski płynące z seansu. Wiem, jak bardzo w naszym popkulturowym światku Diuna była oczekiwana i jak bardzo dużo mam odczuć z nią związanych. Z tym, że trudno będzie w tym przypadku nie wyjść na hipokrytę, a w trakcie tekstu kilka razy nie zaprzeczyć temu, co prawdopodobnie każdym innym filmie nawet nie tyle nie przeszkadzałoby mi, ile mocno bym chwalił. Nowy film Villeneuve’a jest takich cech pełen, ale o tym później. Bo to, co najważniejsze wygłoszę na początku, a będzie wiązało się z esencjonalnym dla tego dzieła pytaniem. Czy przeniesienie powieści Herberta (bynajmniej nie Zbigniewa) na ekran tym razem się udało? A odpowiedź brzmi – jak najbardziej. Nowa Diuna to fantastyczny, epicki i stojący na własnych nogach film. Jednak przy okazji rzecz, do której co bardziej leniwej widowni podejść będzie jeszcze trudniej, niż do Blade Runnera 2049.

Renoma, jaką wyrobił sobie w Hollywood kanadyjski reżyser sprawia, że darzy się go naprawdę niespotykanym zaufaniem. Pewnie nawet polskie The Office nie byłoby tak hejtowane jeszcze przed premierą, gdyby Canal + mogło przekazać światu, że odpowiada za nie ten człowiek. Bierze się za projekty, które w każdych innych rękach byłyby wyśmiane już na starcie, a potem pokazuje, że się da. Teraz też pokazał, w dodatku jeszcze bardziej po swojemu niż zawsze.

Cel wydaje się tu być prosty, czas na Władcę pierścieni w kosmosie. Co prawda ani sci-fi nie pisze się już tak, jak robił to Herbert, ani nie kręci blockbusterów jak z czasów trylogii Jacksona, ale miało to szanse wypalić. Ten nostalgiczny powrót może bowiem świecić własnym blaskiem, a nazwisko z topu na reżyserskim stołku wyróżnia go na tle coraz bardziej niemrawych współczesnych hitów box office. Problem jednak w tym, że Diuna ze współczesnym blockbusterem ma tyle wspólnego, co Miłosz Kłeczek z rzetelnym dziennikarzem. Wszystkim w tym momencie wrzucającym w google to nazwisko podpowiem, że niewiele. I z jednej strony można powiedzieć, że trochę chciałem to zobaczyć, jednak z drugiej strony miło byłoby, gdyby była sukcesem na każdej płaszczyźnie. A nie będzie.

Zobacz również: Nie czas umierać – recenzja filmu! Nowy Bond to święto

Film nie jest tak potwornie długi, jak mogłoby się wydawać,  choć wpisuje się w trend coraz to potężniejszego metrażu współczesnych blockbusterów. Wszystko przez to, że Villeneuve, biorący się za bary z kolejnym wybitnym materiałem, od samego początku specjalnie się nie spieszy co sprawia, że seans pozostawia wrażenie nieco dłuższego. Większość filmu to zarys konfliktu, rozstawienie pionków na planszy oraz wprowadzenie nas w piękny i od początku wywołujący ciekawość świat. Są intrygi, przekazywanie władzy, różne lenno i poddani, czyli dokładnie tak, jak to miało miejsce w książce. Oczywiście materiał jest okrojony i bierze na warsztat to, co akurat interesuje reżysera, jednak zwolennicy powieściowego oryginału się w tym świecie odnajdą. Twórca Labityntu bardziej niż polityką zajmuje się jednak swoimi postaciami i od tego zaczyna budowę pustynnej mozaiki. Mozaiki, która z każdą upływającą minutą się rozkręca.

To, co Diuna ma w sobie najbardziej niesamowitego to klimat, który chce się chłonąć. Pustynne krajobrazy są fantastyczne, a jej nieskończoność i wielokrotnie wspomniane zagrożenia rzeczywiście budują poczucie niepewności podczas jej eksploracji. Mimo że, tak jak wspomniałem wcześniej, film jest długi i niespieszny, czerpie się z patrzenia na niego ogromne emocje i niepewność, która narasta do samego końca. Nawet mimo faktu, że to jedynie wstęp.

Zobacz również: Ostatni pojedynek – recenzja filmu. Kobieta wśród rycerzy

Choć w dużej mierze film to jedynie przygotowanie do czegoś większego, reżyserowi udaje się zawrzeć w nim wielu bohaterów, których już teraz jesteśmy w stanie poznać dobrze, a mamy chęć jeszcze lepiej. Także przez to, że ta opowieść w dużym stopniu opiera się na snach i sennych wizjach, które pozwalają nam głębiej wejść w psychikę bohatera, poznać jego cele, a także marzenia. Dlatego też, nasza partia szachów, gdy pod koniec jest już rozstawiona, otwiera się w tę stronę w którą możemy się spodziewać, a zachowania, zarówno protagonistów, jak i antagonistów są jak najbardziej logiczne.

Lynch robiąc Diunę potrafił rzucić nam na ekran plansze z planetami, i pomagał sobie narracją z offu, aby rzucić na ten świat trochę światła i wprowadzić go mniej rozeznanym widzom, a i tak jego film jest wspominany jako jeden z bardziej niezrozumiałych w historii kina. Diuna Anno Domini 2021 to twór ze wszech miar inny, bardziej udany, jednak też sprawiający wrażenie bycia jedynie cząstką ogromnej całości. Jeśli więc pociągnie za sobą tę historię w jednej bądź kilku kolejnych częściach może być pięknie. Gdy jednak skończy się to tutaj, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, pozostanie filmem pięknym, ale niespełnionym. A wtedy Villeneuve będzie mógł sobie pluć w brodę, że nie poszedł na choćby najmniejsze kompromisy. Takie, które w znikomym choćby stopniu upodobniłyby tę produkcję do blockbustera.

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Misza pisze:

Chyba niepotrzebnie konfabulujecie… Film ma podtytuł „Part one”, zatem nie ma innej opcji jak pojawienie się kolejnych części…

Łukasz Kołakowski pisze:

Ja jednak poczekam na oficjalkę i wyniki tego filmu w Box Office. Justice League Snydera też kiedyś było Part one 🙂

Majk pisze:

Myślę, że ocena 75/100 przy wielu innych produkcjach z wyższą oceną, nie umywającymi do tego dzieła, to gruby nietakt. Jedyne co nie zagrało przy otoczce tego filmu, to liczba sprzedanych na niego biletów (lecz to zdecydowanie ze względu na wypuszczenie filmu na streaming). Widz dostał coś co przebija Władcę Pierścieni i to w czasach wszechobecnego zmęczenia materiałem blockbusterowym czy sci-fi. Ponadto wydaje mi się, że żaden z minusów w recenzji nie wygląda na rzeczywistego minusa, ewentualnie jedynym słusznym może być możliwość braku powstania 2 części, wtedy można oceniać 1 część pod kątem okrojenia materiału. Reszta to szukanie dziur w całym na siłę.

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?