Amsterdam oprócz tego, że jest filmowym gwiazdozbiorem, to próbuje jeszcze z również dużym rozmachem opowiedzieć o wielu rzeczach naraz. To tylko pozornie prosta historia kryminalna, bo wkrada się potem w nią kontekst społeczny, polityczny i autokomentarz do branży filmowej, wpisany najbardziej subtelnie. Wszystkie te elementy mają w teorii przeplatać się na kanwie historii. Zadbać jednak należy również o to, żeby ona sama była interesująca. Wszystkie wymienione wcześniej elementy tego nie robią, a choroby tego filmu mają jeszcze kilka innych objawów. W tym barszczu jest nie tylko za dużo grzybów, ale przesadzono również z innymi składnikami, a sam kocioł pozostał niedoprawiony, przez co efekt nie jest zbyt interesujący.
Głównym bohaterem tej historii jest Burt Berendsen, weteran wojenny, który miał okazję służyć w Europie na frontach I WŚ. W wyniku walk stracił oko, zdeformowano mu twarz, a przez to zaczął zajmować się poprawianiem tych, którzy mieli okazję przeżyć coś podobnego. W trakcie walk na froncie odnalazł dwie bratnie dusze, z którymi na ładnych kilka lat musiał się rozstać. Powrót tej relacji wiąże się natomiast z międzynarodową intrygą, która czai się za rogiem. Do Burta przychodzi Tylor Swift, albo raczej Liz Meekins, zrozpaczona z powodu tajemniczej śmierci ojca. Szybko okazuje się, że sprawa ma drugie, trzecie i czwarte dno.
Po tym, jak zapoznajemy się ze wspomnianym wstępem, intryga rusza z kopyta, jednak tylko na papierze. Szybko z zaintrygowania zaczynamy odczuwać znużenie, bo jeśli zastanowić się i rozłożyć to na czynniki, orientujemy się, że właściwie niewiele tu się dzieje. Większość ważnych dla niej rzeczy stała się już wcześniej, a nam poznając tajemnice, należy głównie czekać na retrospekcje i patrzeć, jak na ekranie pojawiają się kolejne znane twarze i jaka ich rola.
Role te wypadają bardzo różnie, bo i rozłożenie postaci na fabularnej płaszczyźnie jest nierównomierne. Poza trójką głównych bohaterów inni to pionki, które mają na celu rozwiązanie fabularnego supełka. Drugim problemem są emocje, których zbyt pozytywnych nie jest w stanie wywołać prawie nikt. Nie wynika to z winy aktorów, a raczej z pędzącego na złamanie karku scenariusz. Zdecydowanie najciekawsza jest tu postać Roberta De Niro, jednak również nie z powodów, których można się w pierwszej myśli spodziewać. Generała Gila Dillenbecka nie wyróżniają Himalaje aktorstwa, ale figura, którą bardzo łatwo można przełożyć na samą karierę Roberta De Niro. Chodzący posąg, którego wszyscy podziwiają i który swoją charyzmą pozwala połączyć choćby najbardziej zwaśnionych intrygantów jest tym, co powinien grać na tym etapie kariery De Niro. Nawet jeśli przy okazji on również nie wykrzesał przy okazji wszystkich pokładów aktorskiego kunsztu.
Dużo w ostatnich tygodniach mam okazję oglądać premier, o których mówię i piszę z grubsza to samo. Że to film, który warto obejrzeć, nawet mimo spektakularnej porażki, której możemy oczekiwać na ekranie. Tak było z Nie martw się kochanie, chwilę później z Blondynką, tak jest również teraz. Filmy, które na papierze są kandydatami do rocznej topki rozjeżdżają się w tak wielu elementach, że finalny werdykt nie może pozostawiać złudzeń. Amsterdam ze wspomnianym weekendem gwiazd takiego NBA poza wyglądającymi na tego typu wydarzenie zapowiedziami łączy więc również jeszcze jedno. Nie będą mieli czego tu szukać fani, którzy szukają czystych, wymaganych zarówno od sportu jak i od kina emocji. W przypadku konfrontacji gwiazd wschodniej i zachodniej konferencji wspomnianej ligi wygrywa jednak widz, dostaje bowiem ograbione z rywalizacji, ale jednak czyste umiejętności największych dyscypliny, które można podziwiać. Na seansie Amsterdamu natomiast poza największymi fanami którejś z obsadowych gwiazd nie wygrywa właściwie nikt. Chociaż, gdyby się zastanowić, to wymienione we wcześniejszym zdaniu grono jest jednak dość duże.