Terminator: Genisys – recenzja długo wyczekiwanego restartu serii!

Twórcy Terminator: Genisys porwali się na rzecz, która jeszcze kilka lat temu mogłaby wydawać się niewyobrażalna. Kto by pomyślał o restarcie historii, jakie dały nam arcydzieła kina science fiction w postaci Terminatora oraz Terminatora 2. Filmy wyreżyserowane przez Jamesa Camerona to dziś klasyki gatunku, a przy okazji dzieła kultowe. Twory wydawać by się mogło nietykalne. A jednak. W Genisys sięgnięto po ten tak szalony pomysł na fabułę, że głowa mała. Fabułę, która w ogólnym rozrachunku jest tak absurdalnie przegięta i zagmatwana, że nawet nie zamierzam Wam jej tutaj szerzej przytaczać. Z grubsza wygląda to tak, iż dopełnia klasyczną Jedynkę i Dwójkę oraz dodaje bardzo dużo od siebie. A w efekcie – wywraca wszystko do góry nogami.

Otóż twórcy cofają nas do wydarzeń z 1984 roku, z tym że nie jest to już ta sama przeszłość, którą oglądaliśmy w Terminatorze Camerona. Ktoś (pytanie kto) bardzo mocno w nią ingerował, czego efektem było pojawienie się jednego z terminatorów, gdy Sara Connor była 9-letnią dziewczynką. Jak się okazuje, Skynet już wtedy chciał zakończyć swoje przyszłe problemy. Terminator pod postacią ikony serii – Arnolda Schwarzeneggera – staje się swoistym obrońcą przyszłej matki przywódcy rebelii przeciwko cybernetycznym zabójcom. Od najmłodszych lat szkoli ją na nadejście wydarzeń, jakie znamy ze wspomnianych dwóch pierwszych części serii (Trójka i Salvation idą do lamusa). Tymczasem w przyszłości przedstawiciele ludzkości szykują atak ostateczny na główną siedzibę Skynetu. Ten się powodzi, jednak złowrogi system, dzięki wehikułowi czasu, cofa w przyszłość Terminatora – model T101. Czyli że co? Mamy powtórkę z rozrywki? Nie tak prędko. Od tego momentu zaczyna się jazda bez trzymanki przy użyciu tuneli czasoprzestrzennych, której – jak wspomniałem – nie mam nawet zamiaru bardziej Wam przybliżać. To prawdziwy rollercoaster, który o zgrozo potrafi się spodobać. A wszystkie niejasności zostają szybko rozwiane dzięki postaci profesora Arnolda.

term2

Tak, profesora. Schwarzenegger, gdy tylko nie ojcuje młodej, acz zabójczej pannie Connor, ratuje widzów odpowiedziami na pytania związane z nawet najbardziej nielogicznymi wydarzeniami, jakie rozgrywają się na ekranie. Wynika z tego kilka naprawdę przezabawnych sytuacji, kwitowanych słowem teoretycznie. Nie wspominając już o rywalizacji nowego Kyle’a Reese’a (Jai Courtney) z podstarzałym obrońcą. W ogóle twórcy znaleźli najlepsze z możliwych rozwiązań dla wiekowego już aktora. Gra on bowiem troszkę na autoironii, z mega pokładami dystansu do samego siebie. Lepszego wyjścia z tej sytuacji chyba nie było. Ciekawie też rozwiązano zaawansowany już wiek autora.

Mam bardzo mieszane uczucia co do castingu, jaki przeprowadzono na potrzeby filmu. Nie przypadła mi do gustu Emilia Clarke w roli Sary Connor. Po prostu nie kupuję jej w tej roli. Ma zbyt dziewczęcą urodę, a na dodatek przez większość filmu zachowuje się, jakby miała, ehkm, miesiączkę. Strzela fochami na lewo i prawo, robiąc przy tym wielkie oczy. Zaskoczył mnie natomiast Jai Courtney. Aktor, ochrzczony naczelnym drewnem Hollywood, stanął na wysokości zadania i godnie odegrał swoją rolę. Widać, że jego Kyle Reese to gość pogubiony we własnych wspomnieniach, a jednocześnie zauroczony kobietą, którą znał dotychczas tylko ze zdjęcia. Dobrze spisał się też Jason Clarke (zbieżność nazwisk z Emilią – przypadkowa), wcielając się bardzo przekonująco w Johna Connora, jakiego świat jeszcze nie widział.

term3

Efekty specjalne są w nowym filmie Alana Taylora bardzo nierówne. Przedstawiony w filmie nowy model Terminatora wygląda naprawdę świetnie i tak też się zachowuje na ekranie. Sprawdza się również odtworzenie scen z kultowej jedynki, w których to możemy spotkać młodą wersję Schwarzeneggera, a raczej nołnejmowego kulturystę z komputerowo nałożoną twarzą Austriaka. Sceny rozgrywające się w przyszłości prezentują się naprawdę okazale. Całość filmu dopieszczona jest naprawdę porządnym soundtrackiem. Nie mogę tego powiedzieć niestety o fatalnie wyglądającej scenie z helikopterem. W ogólnym rozrachunku CGI w tym filmie stoi na bardzo nierównym poziomie. Brakuje tutaj też tzw. opadu szczęki. Sceny, która sprawiłaby, że zapamiętamy ją na długo po seansie. Twórcy po prostu poszli na łatwiznę, sięgając po wspomniany helikopter, jest i motocykl oraz masę wybuchów. Wszystko, co z niebywałą klasą zaserwował nam ojciec serii – James Cameron.

Czy w takim razie Terminator: Genisys to dobry film? Czy może jest to produkt nieudany, pasożytujący na nostalgii do twórczości Jamesa Camerona i kulcie postaci Terminatora? W obydwu tych stwierdzeniach jest trochę prawdy. Genisys ma prawo się podobać, jednak w mojej subiektywnej ocenie czegoś mu brakowało. Czy chodzi o klimat grozy, jaki serwował nam techno-thriller z 1984 roku? Czy może wyrazistych postaci, w tym głównej heroiny, którą genialnie odegrała Linda Hamilton w Dniu sądu? Po odpowiedzi na te pytania powinniście udać się do kina.

Redaktor

Miłośnik kina, gier wideo i komiksów. Online 24/7. Redaktor prowadzący działów: Recenzje premier, Powrót do przeszłości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?