Free Fire – recenzja filmu zamykającego Londyński Festiwal Filmowy #LFF

Jeżeli zamykać festiwal, to z dużym hukiem. Wystrzałem – a właściwie całą kanonadą – wypełniony jest najnowszy film Ben Wheatley’a Free Fire. W karierze tego brytyjskiego reżysera to tytuł najbardziej komercyjny, ale co za tym idzie – najmniej ambitny.

Boston, końcówka lat 70. W opuszczonym magazynie fabryki parasolek dochodzi do szemranej transakcji pomiędzy bojownikami Irlandzkiej Armii Republikańskiej (Cillian Murphy, Sam Riley, Michael Smiley), a pochodzącym z RPA sprzedawcą broni (Sharlto Copley). „Gospodarzem” wymiany jest Amerykanin (Armie Hammer), a do spotkania obydwu stron doprowadziła jedyna kobieta w grupie – Justine (Brie Larson). Nie trudno przewidzieć co wydarzy się, kiedy napięcie i testosteron we krwi osiągną punkt krytyczny. Punktem zapalnym okaże się nie sam nielegalny interes, a zdarzenie z dnia poprzedniego, w którym żołnierze z przeciwnych obozów starli się o honor pewnej dziewczyny.

free fire 2016 002 brie larson

Konsekwentnie sfotografowany w ciepłych odcieniach pomarańczu film znów przenosi nas do przeszłości – podobnie jak w High Rise reżyser czuje klimat lat 70. Bohaterowie noszą długie włosy, pięknie przycięte wąsy, kolorowe marynarki i wzorzyste koszule. Muzycznie wrzuca nas pomiędzy elektryzujący przebój Creedence Clearwater Revival, a liryczne piosenki Johna Denvera. Ale to strzały z pistoletów będą prawdziwym soundtrackiem tego obrazu.

Zobacz również: Nice guys. Równi goście – recenzja filmu

Rozgrywający się właściwie w jednej przestrzeni film, w momencie, kiedy rozpoczyna się wymiana ognia, przestaje być interesujący. Kolejne postacie zostają ranne, zabłąkane kule świstają ponad głowami, bohaterowie przerzucają się nie zawsze zabawnymi dialogami. Choć niektóre wymiany zdań są naprawdę udane (Copley ze swoim akcentem i groteskową postacią wybija się ponad przeciętność), to po pół godzinie czekamy raczej, aż to się skończy i wszyscy zginą, niż na kolejny niespodziewany zwrot (który nigdy nie następuje). Montaż i prowadzenie kamery przyprawia momentami i zawrót głowy – nie wiadomo kto gdzie jest ani kto do kogo strzela. Ma to pewnie oddać zamieszanie, które panuje w takiej sytuacji, ale koniec końców najbardziej zdezorientowany jest widz.

FREE FIRE storming

Porównując Free Fire to poprzednich tytułów Wheatley’a (Lista płatnych zleceń, A Field in England, Turyści), jego pierwszy amerykański (nakręcony… w Brighton w Wielkiej Brytanii) film jest krokiem wstecz. Brak w nim unikalnego stylu reżysera, a nawet ukrytej pod pretensją fabuły inteligentnego przesłania. W najlepszych momentach przypomina dzieła Quentina Tarantino, w najgorszych – słabe, brytyjskie kino gangsterskie. Trudniej patrzeć na tą produkcję jako na współczesną wersję Wściekłych psów. Tyle że po co komu kopia, jak można obejrzeć ciągle broniący się po latach oryginał.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?