„Disco Polo” – recenzja polskiej komedii

Przaśnie i ze smakiem

Ach te lata 90… Świeżo odzyskana wolność, jaskrawe stroje zapełniające bazary oraz oczywiście nowe możliwości. Sukces wydaje się być w zasięgu ręki. Wystarczy się poń jedynie schylić i cały świat jest Twój. W takiej właśnie atmosferze – zdają się sugerować twórcy – powstało tytułowe disco polo. Specyficzny gatunek muzyczny, wyklęty przez kulturalne elity idealnie wstrzelił się w potrzeby zwykłych ludzi i szturmem zdobywał listy przebojów. Po kilku latach ukrytego milczenia (ciągle gdzieś tam sobie to wszystko egzystowało) disco polo wraca i triumfalnie zdobywa salony oraz hipsterskie knajpy. Brakowało tylko filmu, który by o tym fenomenie w ciekawy i oryginalny sposób opowiedział. Na szczęście już za chwilę premiera „Disco Polo” – filmu, który sprostał oczekiwaniem i robi coś więcej. Przywraca wiarę w polską komedię!

Obraz opowiada historię początkującego zespołu o wdzięcznej nazwie „Laser” w skład którego wchodzą Tomek, Rudy oraz zajmująca się sprawami technicznymi Mikser. Tomek (w tej roli Dawid Ogrodnik) to wokalista, któremu przy pomocy swej energii i entuzjazmu udaje się namówić kolegów do współpracy. Z kolei Rudy to zdolny acz nieśmiały kompozytor, spod którego ręki wychodzą kolejne tuziny hitów. Wbrew kolejnym przeciwnościom jakie stają na drodze młodych muzyków, Ci wszystkim stawiają dzielnie czoła. I tak dzięki sprytowi (jak nie ma się pieniędzy na keyboard to przecież zawsze można sprzedać drezynę ojca), uporowi i dużej ilości szczęścia udaje się Laserowi dostać na szczyt. Ale jak mawiał mentor pewnego filmowego pajęczaka „wielka siła to wielka odpowiedzialność” i nie wszyscy radzą sobie z takim ciężarem

Choć fabuła „Disco Polo” to w zasadzie tylko odgrzewany kotlet z cyklu „od zera do milionera” to na szczęście jest ona tutaj tylko pretekstem do zaprezentowania specyficznej wizji świata. A ta jest niezwykle odważna i w skali polskiego kina zaskakująca pomysłowością. Reżyser Maciej Bochniak postawił bowiem na kompletne oderwanie od rzeczywistości i niemal komiksową konwencję. Można powiedzieć, że „Disco Polo” to lata 90 pokazane w taki sposób w jaki chcieliby go widzieć muzycy (i fani twórczości Akcentu) popularni w tamtych latach. Mamy więc wizualizację zachłyśnięcia się amerykańskością jaka wtedy panowała. Znajduje to wyraz już w świetnej scenie otwierającej utrzymanej w stylizacji westernowej (z podkładem lektorskim symbolu ery VHS – Tomasza Knapika!!). Dalej takich przepuszczonych przez polski filtr odniesień do kultury zza oceanu znajdziemy więcej. Są wielkie ciężarówki, gigantyczne jachty i wytwórnie, których szefowie decydują o być lub nie być artystów marzących o dotarciu na szczyt. W tej przerysowanej wizji znalazło się też miejsce dla zabawy polskimi stereotypami. Dlatego główni bohaterowie zaczynają karierę w – a jakże – remizie, a pieniądze na muzyczny sprzęt biorą od tajemniczego Niemca.

Wygląda na to, że Twórcy wybrnęli z trudnego zadania. Udało im się przedstawić specyficzny świat disco polo w sposób nacechowany sporą dozą dystansu, ale nie popadli przy tym w bezmyślną szyderę, o którą w przypadku tego rodzaju muzyki łatwo. W efekcie, obraz Macieja Bochniaka może zobaczyć nawet zatwardziały bywalec koncertów Weekendu i raczej nie powinien zarzucić, że oczernia się jego ulubiony muzyczny gatunek. Ba, znalazło się tu miejsce dla kilu sztandarowych hitów. Nie obyło się jednak bez kilku- nie tak znowu małych – wpadek. Wydaje się, że film stał się do pewnego stopnia zakładnikiem obranej konwencji. Przez kompletne odrealnienie całości zabrakło tu trochę miejsca na jakąś ciekawszą refleksję nad genezą czy fenomenem muzyki disco polo. Nie udało się też ominąć zahaczenia o siermiężny humor rodem z polskich komedii pokroju „Wkręconych”. Owocem tego są, np. kompletnie nietrafione gagi z udziałem Tomasza Niecika przewijające się prze cały obraz. Również nie wszyscy aktorzy dobrze odnaleźli się w obranej przez reżysera konwencji. Najbardziej chyba boli wcielający się w główną rolę Dawid Ogrodnik, który nie potrafi znaleźć odpowiedniej równowagi między poczciwością, a przebojowością swojej postaci. Niestety umowność i nieoryginalność fabuły w pewnym momencie odbija się czkawką i pod koniec można poczuć małe znużenie.

Chociaż „Disco Polo” nie jest filmem idealnym, warto wybrać się na niego do kina. Jest to przede wszystkim swoisty powiew świeżości w świecie polskiej komedii ostatnio zdominowanym przez komediodramaty o poważnej wymowie (twórczość Koterskiego) z jednej strony i tandetne twory z dopiskiem „romantyczny” z drugiej. Warto też zobaczyć film dla jednej sceny z pewną znaną postacią ze świata polityki, którą to można uznać za swego rodzaju wisienkę na tym przaśnym filmowym torcie.

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?