Jakoś tak się złożyło, że w ciągu ostatnich kilku tygodni miałem okazję spojrzeć na polskie kino z kilku, zupełnie od siebie odmiennych, stron. Zaczęło się dobrze, bo od odważanego i hipstersko odjechanego Baby Bump, potem było brutalne starcie z polskim tworem komercyjno-gatunkowym w postaci bolesnego seansu komedii Kochaj. Trzecie spotkanie, czyli W spirali właśnie, to z kolei kinowy odpowiednik wycieczki do warszawskiej Zachęty. Film, jak się utarło mówić, „skierowany do wyrobionego widza”. Jak jednak pokazują liczne przykłady, wysokie ambicje nie zawsze idą w parze z przyzwoitym efektem końcowym. Czasem wysoko postawiona poprzeczka wiąże się też z bardziej bolesnym upadkiem. Film Konrada Aksinowicza, choć kompletną porażką nie jest, niestety zdaje się być potwierdzeniem tej tezy przynajmniej w znacznej części.
A zaczyna się to wszystko bardzo obiecująco, bo W spirali jest utrzymane w konwencji mocno czerpiącej z thrillera psychologicznego. Para głównych bohaterów – Krzysztof i Agnieszka – przemierzają samochodem przez otoczony mgłą las. Atmosfera w pojeździe jest napięta, choć nie do końca wiemy dlaczego. Na swojej drodze napotykają autostopowicza – Amira, którego postanawiają zabrać ze sobą. Amir to typ podstarzałego hipisa, gościa wciąż palącego trawę i sypiącego z rękawa anty-systemowymi mądrościami. Wszyscy razem docierają do chatki w lesie, w której Krzysztof i Agnieszka postanowili spędzić kilka dni. Liczący na psychologiczną rozgrywkę między bohaterami, w tym momencie srogo się rozczarują. Od tego momentu bohaterowie zaczynają bowiem wspólnie krążyć po lesie, spożywać dziwne specyfiki i odprawiać jeszcze dziwniejsze rytuały pod okiem Tamira. Przy okazji dokonywać będą rewizji nieszczęśliwego małżeństwa.
Największą bolączką drążącą dzieło Aksinowicza jest, poza pretensjonalną manierą reżysera, słaby fabularny fundament, na którym cały film się opiera. Niby pomysł na ekranową wiwisekcję związku w kryzysie, na papierze wygląda nieźle. Są przecież obrazy, które z takiego konceptu stworzyły coś naprawdę wyjątkowego. Gorzej jeśli taka wiwisekcja oparta jest na damsko-męskim konflikcie jakby żywcem wyjętym z odcinka telenoweli, który wydaje się sztucznie rozdęty do poziomu mistyki. No bo co my tu mamy? Krzysztof jest młodym aktorem, będącym w małżeństwie ze starszą Agnieszką będącą producentem. Nie może się pogodzić z tym, że karierę w dużej mierze żonie i to raczej nie on nosi spodnie w tym związku. Zaowocować to musi nieuniknionym skokiem w bok, który zostaje udokumentowany przez plotkarską gazetę. Co więcej, analiza przyczyn tarć między bohaterami w W spirali okazuje się być bardzo pobieżna, a wnioski, jak na ciężar gatunkowy obrazu, dosyć płytkie. Kryzys męskości, brak komunikacji, różne oczekiwania – to wszystko konkluzje modne, ale też mało odkrywcze. Wydaje się, że cała ta nadęta forma nie jest potrzebna aby opowiedzieć rzeczy tak oczywiste.
A niestety język jakim ta prosta historia jest opowiedziana bywa dosyć męczący. Wygląda to trochę tak jakby reżyser postanowił przykryć intelektualne pójście na skróty na etapie scenariusza i zastosował środki wyrazu, które samą swoją obecnością mają dodać filmowi artystycznej wartości. Szkoda tylko, że większość z nich to „sztuka dla sztuki”. Chyba najgorzej wypadają w filmie Aksinowicza dialogi. Bohaterowie zamiast rozmów rzucają pretensjonalnymi frazami o samobójstwie czy losie aktora. Apogeum takiego stanu rzeczy jest scena monologu Agnieszki, w którym bohaterka mówi gnijącym liściom, że nie mogą zgnić. Ale na tym nie koniec. Również kluczowa sekwencja rewizji związku jest opowiedziana z poważną miną, z zastosowaniem nadętej symboliki. Jest dziwny rytuał, tajemnicze specyfiki oraz las, w którym bohaterowie muszą się najpierw zgubić, żeby potem odnaleźć sens życia na nowo. Spośród tych wszystkich zabiegów sprawdza się jedynie nielinearnie poprowadzona fabuła. Dzięki temu (oraz świetnym zdjęciom) udaje się w filmie zbudować atmosferę tajemniczość i przynajmniej do czasu widz jest ciekawy co wydarzyło się wcześniej, a co później. Szkoda tylko, że ten koncept nie wystarcza do końca aby utrzymać zainteresowanie widza. Gdzieś w połowie (a film trwa jedynie 70 minut!!) eskapady bohaterów zwyczajnie męczą.
W spirali to w zasadzie synonim męczącej artystycznej pretensji, która w polskim kinie wciąż jest silna. Obraz, który dobitnie pokazuje, że poważny ton oraz tak lubiane przez rodzimych twórców odcienie szarości i symbolika nie wystarczą żeby zrobić produkcję chociażby niezłą. Za tego typu formą musi się kryć adekwatna treść albo chociaż ciekawi bohaterowie lub humor. Bez tych elementów film jest jak samochód, który próbuje gdzieś pojechać bez silnika.
źródło ilustracji wprowadzenia: materiały prasowe