Film nasycony
Ostatnimi laty kinomani wprost uwielbiają narzekać na wtórność, recyklingowe ciągoty współczesnego kina. I nie są to zarzuty bezzasadne. Zwłaszcza w Hollywood asekuranctwo, korzystanie z pomysłów, które już się sprzedały stało się bardziej normą aniżeli „silnym nurtem”. Kolejne pomysły na sequele, prequele, spin-offy i remake’i przyjmują powoli coraz bardziej karykaturalne i wymyślne formy. Luca Guadagnino zdaje się jednak nie przejmować uprzedzeniami widowni. I bardzo dobrze. Nienasyceni bowiem, to nie tylko odświeżenie słynnego Basenu z Alainem Delonem i Romą Schneider. To film, który znakomicie broni się jako samodzielne dzieło. Ba, można by zaryzykować stwierdzenie, że z konfrontacji z pierwowzorem to właśnie dzieło Włocha wyszłoby zwycięsko.
Guadagnino na szczęście nie boi się wejść z butami do nieco już nadgryzionego zębem czasu klasyka. Z oryginalnego Basenu reżyser bierze co prawda pewne cechy bohaterów, rozstawienie ich na dramaturgicznej planszy oraz niektóre punkty kulminacyjne. Dobudowuje do tego jednak nowe motywacje i wątki. Głównymi bohaterami są Paul i Marienne, którzy spędzają na pewnej słonecznej włoskiej wyspie beztroskie i pełne miłosnych uniesień wakacje. Nieoczekiwanie ich spokój zostaje zmącony przez przybycie Harry’ego – znajomego sprzed lat, który przybywa wraz ze swoją młodą i piękną córką Penelope. Przybycie tak hałaśliwej i jednostki jaką jest Harry musi prowadzić do zburzenia spokoju dwójki Paula i Marienne. Zostaje zbudowany specyficzny damsko-męski czworobok, w którym każda niemal akcja wywołuje reakcje reszty. W bohaterach odżywają dawne wspomnienia i wydawałoby się zapomniane i dawno zakopane uczucia. Atmosfera gęstnieje, pojawiają się wojny charakterów, budzą się kompleksy, a co za tym idzie, chęć odegrania się. W tym wrzącym od emocji kotle w końcu musi dojść do eskalacji…
Podoba mi się to jak zostały zbudowane niemal od nowa charaktery i poszczególne motywacje bohaterów. W filmie Guadagnino kluczowa postać Paula nie jest już zakompleksionym, chorobliwie zazdrosnym nieudacznikiem. To po prostu spokojny, introwertyczny i wrażliwy mężczyzna, który nie do końca potrafi sobie poradzić z życiowym bagażem. Z kolei Harry to zadufany w sobie dupek, któremu jednak nie można odmówić szelmowskiego uroku i talentu do zjednywania sobie (przynajmniej powierzchownie) ludzi. Znakiem czasów jest też fakt, że w Nienasyconych dużo więcej do powiedzenia mają kobiety. Marienne jest stadionową gwiazdą rocka (wystylizowaną a la David Bowie), która zmęczona już imprezowym stylem życia, znalazła ukojenie w ramionach spokojnego faceta (którego prawdopodobnie utrzymuje). Penelope w interpretacji Dakoty Johnson nie jest bynajmniej grzeczną dziewczynką tatusia. Ma w sobie wdzięk i pewną zalotną wulgarność lolity (choć oczywiście efekt może zepsuć metryka aktorki). W relacji z Paulem to ona wychodzi z inicjatywą. Dobrze też, że racje bohaterom są przydzielone niemal „po równo”, a obrazy poszczególnych relacji są możliwie rozbudowane i pozwalają na dobre zrozumienie postaci. Dzięki temu, w punkcie kulminacyjnym trudno o jednoznaczą moralną ocenę postaci, bo każdym ma swoje za uszami. Duży plus też za to w jak ciekawy sposób został wykorzystany społeczno-polityczny kontekst całości. Przez cały niemal film, rozgrywający się gdzieś na trzecim planie dramat uchodźców a Afryki północnej wydaje się być kompletnie niepotrzebny i upchnięty na siłę. Pod koniec jednak, zostaje on subtelnie zaprzęgnięty na potrzeby trybów dramaturgicznej intrygi i w dość istotny (choć nie bezpośredni) sposób wpływa na życie bohaterów.
Wszystkie te fabularno-charakterologiczne zabiegi nie miałby jednak tak ogromnej siły oddziaływania gdyby nie znakomita reżyseria całości. Szczerze mówiąc, dawno nie widziałem filmu, który miałby tak fantastyczne tempo i dopracowaną pracę kamery. Guadagnino nie boi się ostrych cięć w stylu francuskiej nowej fali czy nagłych przyspieszeń obrazu. Absolutnie fenomenalne są też montażowe przeskoki na poszczególne detale, które podkreślają najważniejsze elementy danych sytuacji lub podgrzewają atmosferę. Dzięki takim sprytnym zabiegom nawet sceny dialogów nabierają niezwykłego dynamizmu i po prostu iskrzą. Świetnie też rozgrywane jest tu napięcie. Reżyser prowadzi nas od jednej sceny do następnej żeby w momencie kulminacyjnym przełamać całość z pozoru nie pasującą do sytuacji wesołą piosenką albo przeniesieniem w zupełnie inne miejsce. Są też chwile wytchnienia. Wtedy Włoch oferuje nam teledyskowe sceny z tańczącym Ralphem Fiennesem na jednym długim ujęciu czy urokliwe plenery włoskiej wyspy. I nawet jeśli jest w tych wszystkich wizualno-reżyserskich zabiegach więcej jest czystej estetyki niż jakiegoś wielkiego zamysłu i tak oglądanie ich daje naprawdę sporo frajdy, a seans czyni niezwykle przyjemnym. Dopełnieniem całości są oczywiście świetni aktorzy. Wspomniany Fiennes mocno szarżuje, ale taki styl po prostu pasuje do odgrywanej postaci. Swinton jako osoba rozdarta między przeszłością a teraźniejszością też radzi sobie znakomicie.
Nienasyceni trafiają do nas w momencie, kiedy temperatura za oknami rośnie. To dobry moment, bo ten film jest trochę jak letnia pora roku właśnie. Gorący, energetyczny, pełen rozbuchanych emocji. To też kino, które nie wstydzi się tego że jest zwyczajnie piękne i zmysłowe. Daje estetyczną radość z oglądania. Nawet jeśli za całością nie kryje się stos prawdyobjawionych to nie jest to w tym przypadku duży problem. Jeśli więc jesteście już zmęczeni kolejnymi komiksowymi starciami lub męczą Was kolejne nieśmieszne komedie to obecnie w kinach trudno o równie dobrą i nie obrażającą inteligencji widza alternatywę.
źródło ilustracji wprowadzenia: materiały prasowe