Paterno – recenzja kolejnej niewłaściwej inwestycji w czas Ala Pacino

Podczas swojego pobytu w Stanach Zjednoczonych Luis Buñuel, słynny hiszpański reżyser-surrealista, opracował pewien autorski system przewidywania głównego wątku fabularnego każdej amerykańskiej produkcji. Polegał on mniej więcej na tym, że zapoznając się z najważniejszymi informacjami na temat filmu, tj. z miejscem i czasem akcji oraz głównymi bohaterami, mógł on ze 100% skutecznością przewidzieć tempo narracji, wydarzenia fabularne oraz sam finał. Zabawne, nieprawdaż? Kodyfikacja tamtejszej kinematografii na początku lat 30. ubiegłego wieku, czyli tak naprawdę u zarania Hollywood, była tak dalece posunięta, że wystarczyła odrobina przenikliwości, by móc obejrzeć każdy film bez konieczności jego oglądania. Czy jednak coś się od tego czasu zmieniło? No gdzież…

 https://www.youtube.com/watch?v=scI7dYdlzuY

Joe Paterno. Swego czasu na dźwięk tego nazwiska Amerykanie dumnie wypinali pierś. Ten najbardziej utytułowany trener w historii światowego (!!!) sportu, który przez 62 lata pozostawał wierny tylko i wyłącznie jednej drużynie, jeszcze za życia stał się kimś w rodzaju narodowego wieszcza. Każde słowo popularnego JoePa było świętością, co znalazło wyraz w chociażby serii pomników wystawianych mu w miasteczku uniwersyteckim w stanie Pensylwania. Silna osobowość, futbol amerykański oraz college. Czy może być coś jeszcze bardziej amerykańskiego? Otóż tak – skandal w tle. Niestety w 2011 roku światło dzienne ujrzały informacje, jakoby nasz bohater, ten nieskazitelny w swej postaci heros, przez wiele lat tuszował pedofilskie ekscesy swoich współpracowników. Informacje, co wykazało śledztwo oraz dochodzenie dziennikarskie, jak najbardziej prawdziwe. W takiej sytuacji nie można było go więc usprawiedliwiać. Paterno utracił posadę piastowaną od ponad 60 lat, odebrano mu dobre imię, a w kilka miesięcy po wybuchu tej afery zmarł na raka płuc.

Po śledczych oraz reporterach swoje trzy grosze do sprawy postanowili wtrącić również filmowcy, ci mityczni przedstawiciele amerykańskiej popkultury, którzy podobne, a czasami niemal identyczne tematy przerabiają już na pierwszych zajęciach ze scenopisarstwa. Historia Paterno, czyli historia pompatycznego upadku wielkiego celebryty, to coś, na co jest niezmienny popyt, toteż decyzja o podjęciu prac nad filmem i zaangażowaniu co najmniej odpowiednich nazwisk przyszła całkowicie naturalnie. W tym drugim przypadku za gwarant jakości służył ponadto sam Al Pacino w roli głównej oraz Barry Levinson na reżyserskim stołku, który styczność z tematem pedofilii już odnotował, co by tu wspomnieć tylko słynnych Uśpionych. Pomimo więc spodziewanej hollywoodzkiej „oryginalności” na modłę systemu Buñuela, można było oczekiwać od twórców Paterno przynajmniej solidnej materii warsztatowej, dobrego wykonania oraz narracyjnego konkretu, będącego w stanie skoncentrować na sobie uwagę widza. Ten plan absolutnego minimum sypie się jednak już w pierwszych minutach projekcji, gdy atakowani ciągiem nieuzasadnionych kompozycyjnie scen, zdajemy sobie sprawę, że selekcja materiału, tak istotna dla jakościowego kina biograficznego, woła tutaj o pomstę do boga wyczucia i dobrego smaku.

pacino1

Ten narracyjny bałagan oraz brak przejrzystej i spójnej struktury w największym stopniu przyczyniły się do porażki Paterno. Szereg siejących zamęt środków stylistycznych, takich jak ledwo oznaczone retrospekcje czy całkowicie nieistotny z punktu widzenia fabularnego rytm dniowy, idzie w parze ze stosunkowo wysokim tempem produkcji, czyniąc zeń absolutnie nieczytelny i niepodzielny przegląd dat, pogłosek i faktów. Nie pomaga tu również bezustanne wprowadzanie nowych postaci, których tożsamość przez dłuższy czas pozostaje nam nieznana, a w niektórych przypadkach nieznana pozostaje do samego końca. Tyczy się to zarówno drugiego planu, jak i figur istotnych dla przebiegu zdarzeń – tożsamość wprowadzonej bez ostrzeżenia gdzieś w 30 minucie córki Paterno rozpoznałem dopiero po godzinie seansu, co przy niezbyt imponującej długości metrażu (nieco ponad 1,5 godziny) daje naprawdę sporo do myślenia.

Problem ten poniekąd traci na doniosłości, gdy w rzeczywistości śledziliśmy aferę będącą przedmiotem filmu i co daje nam jakiś background merytoryczny, lecz wówczas natrafiamy na przeszkodę natury scenariuszowej – w pewnych momentach źródłem inspiracji twórców zdają się bowiem wyłącznie archiwalne numery prasy nagłaśniającej niniejszą sprawę. Nikt co prawda nie oczekiwał od Paterno głębokiego portretu psychologicznego postaci, tak jak to zrobił chociażby Milos Forman w Amadeuszu, czy nawet tak dosadnego „wniknięcia w tkankę” tematu, jak w Informatorze Michaela Manna, ale nieustanne posługiwanie się ogólnikami oraz „wiedzą prasową” ani nie daje możliwie najpełniejszego obrazu sytuacji, ani nie stawia bohatera w nowym świetle, ani tym bardziej nie rozwija dotychczas pomijanych wątków.. To po prostu bezpieczny głos w zamkniętej sprawie, przy czym jest on niezwykle łamliwy i zupełnie niekomunikatywny.

pacino2

Na koniec wspomnę jeszcze o przekomicznym i radykalnie naiwnym dramatyzmie, który w założeniu miał potęgować powagę sytuacji, a w rzeczywistości ośmiesza każdy możliwy aspekt fabularny filmu, ciągnąc ze sobą na dno wszystkie postacie biorące udział w jego eksponowaniu. Jest tu taka scena, gdy syn Paterno przyjeżdża wraz ze swoimi dziećmi do domu głównego bohatera, a wokół czyhają już głodni sensacji dziennikarze. Pada niezwykle zabawny, acz nieuświadomiony przez reportera żart sytuacyjny (syn Paterno komunikuje zebranym, aby odpuścili sobie nagabywanie z racji obecności jego dzieci, na co jeden z dziennikarzy odpowiada, że zjawili się tu właśnie z powodu dzieci… bo wiecie, sprawa Paterno dotyczy tuszowania skłonności pedofilskich), następuje chwila ciszy, po czym świadomi swojego agresywnego zachowania dziennikarze przepraszają bohatera i ustępują przed nim niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Tego typu sytuacje, a występują one w liczbie co najmniej kilku, wykluczają jakąkolwiek możliwość traktowania niniejszego filmu na poważnie, nawet jeśli w pozostałych partiach twórcy poczęliby przenosić złote góry, aby zrekompensować nam ubytek na zdrowiu.

Jednak i w tym przypadku wiele dobrego o nich powiedzieć nie można. Barry Levinson nakręcił bodajże najsłabszy film w swojej karierze, a Al Pacino rozegrał swoją rolę na siedząco, czyli tak jak ma to ostatnimi czasy w zwyczaju. Produkcji pod tytułem Paterno mówimy zatem stanowcze NIE, a ocena 30/100 wynika tylko i wyłącznie z faktu, że nie była ona tak beznadziejna, jak niedawny M jak morderca. Marne to jednak pocieszenie.

Ilustracja wprowadzenia: HBO

Redaktor

Najbardziej tajemniczy członek redakcji. Nikt nie wie, w jaki sposób dorwał status redaktora współprowadzącego dział publicystyki i prawej ręki rednacza. Ciągle poszukuje granic formy. Święta czwórca: Dziga Wiertow, Fritz Lang, Luis Bunuel i Stanley Kubrick.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?