Przed seansem najnowszej części o zmaganiach Bellas nie zdecydowałam się na jakikolwiek rewatch tej serii. Poprzednich dwóch nie wspominam dość dobrze przez fabułę. Było to połączenie zmagań uczniów High school musical z Camp rockiem. O ile Disneyowskie młodzieżówki miały się dobrze i przyciągały tysiące młodych ludzi, to w tym przypadku hmmm… nawet nie wiem, co mogłoby zachęcić. Covery a capella? Gwiazda Zmierzchu? “Dziewczyńska” odpowiedź na Magic Mike’a w wersji soft? Całość obraca się wokół koncertów, prób i “szalonego” życia nocnego. I chyba na tym mogłabym zakończyć.
https://www.youtube.com/watch?v=LTV1Eng40NM
Tym razem Bellas szykują się na międzynarodowe tournee. Każda z nich ma wymarzoną pracę, niesamowite życie. Jednak gdy pojawia się wizja wymarzonych wspólnych występów nie wahają się – podejmują wyzwanie, aby wyśpiewać sobie zwycięstwo i support przed koncertami znanego DJa. Długo się zastanawiałam, co powinnam powiedzieć o tym filmie, a co lepiej przemilczeć i pozostawić opinii większości. Mamy do czynienia z klasyczną młodzieżówką, która nie pofatygowała się nad solidnym wymyśleniem fabuły. Nawet nie jestem w stanie jej streścić. Wielowątkowość ma tutaj własne ramy czasowe, nikt się nie przejmuje co się wydarzyło, a co się wydarzy później. Wielka próżnia gdzie wrzucono kilka udanych lub nie klipów stylizowanych na oryginały. Fabuła upadła, niby mamy JAKĄŚ historię, ale to błędne koło, w którym nic się nie dzieje. Takie połączenie wyżej wspomnianego Magic Mike’a XXL ( chociaż tam były wątki poboczne) z We are your friends. A wszystko w nieudanej otoczce rywalizacji zabranej z drugiej części Camp Rocka. Kontynuacja miała być lepsza, ale reżyser i producenci chcieli zachwycić nas pewnego rodzaju odchyłem. Niestety odchyliliśmy się w stronę American Pie, a nie dobrej komedii muzycznej. Szkoda.
Wspominając poprzednie części, w których aż roiło się od dobrze nam znanych muzycznych hitów, tutaj zdecydowali się powtórzyć klasyki. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby szło coś ciekawszego za tym, a twórcy odkrywali kolejne kawałki. Przyznam szczerze, że czekałam na wersje “Shape of you” albo “Look what you made me do”. To po prostu musiało się pojawić, ale kolejny zawód. Zapomnieli o najważniejszych przebojach tego lata, burzliwych na tyle, że całe społeczeństwo żyło słodkimi piosenkami Eda i niegrzecznej już Taylor. Jednak królowa jest tylko jedna, co wybrzmiało w Pitch Perfect 3 bardzo dobitnie. “Toxic” Britney Spears usłyszałam, jeśli się nie pomyliłam, jakieś 3 razy. Niestety przedstawiony w konwencji znanej nam z teledysku. Nie była to próba jakiejś inspiracji, była to biedna kopia na poziomie naszej rodzimej Mandaryny.
Film momentami śmieszył, ale był to śmiech zażenowania. Sądzę, że większość osób tak to odebrała. Gra aktorska była na bardzo niskim poziomie. Wykazała się główna bohaterka oraz Particia. One dwie trzymały jakoś ten film, a pozostałe bohaterki jakoś gubiły się nie pokazując swojej silnej osobowości. Beznamiętne, bezwartościowe, bez wszystkiego. Momentami piętrzyły się przed kamerą, a ich imiona nawet nie wybrzmiały, bardziej wpasowały się w szary tłum niż w “niesamowitą” grupę dziewczyn. Dawno film mnie tak nie znudził. Jednak był jeden przełom, przebudzenie, gdy Rebel Wilson przemieniła się Charlize Theron z Atomic Blonde. Nie wierzycie? Co jednak efekty są w stanie zrobić. Coś się działo, ale zakrawało to o niesamowity kicz albo prawdziwe apogeum. Jeszcze jedna uwaga. Wytłumaczy mi ktoś, dlaczego pojawiły się role Elisabeth Banks czy Johna Higginsa? Nie jestem w stanie zrozumieć, ani odrobinę. Byli oni denerwujący, ale nic totalnie nie wnosili w tej części. W poprzednich ożywiali drętwą atmosferę, ale tutaj? Kwestia zapełnienia etapu, angażu konkretnej liczby aktorów?
Zanim zdecydujecie się odwiedzić kino, aby obejrzeć najnowszą część Pitch Perfect proponuje odświeżyć kilka filmów, a później wybrać się na upragniony seans. Może uda Wam się odczytać ukryty sens tego filmu, a może znajdziecie jeszcze większą ilość porównań? Trzymam kciuki!
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe