Wojna płci – recenzja komediodramatu z Emmą Stone i Stevem Carellem

Trudno uwierzyć, że jest to film oparty na faktach. Wydarzeniu tak komicznym i żenującym, że bledną przy nim wszelkie Big Bradery i inne Warszau Szore. Tytuł Wojna płci pochodzi od legendarnego meczu tenisa, który w latach siedemdziesiątych rozegrali ze sobą najlepsza tenisistka świata, Billie Jean King, oraz będący na sportowej emeryturze Bobby Riggs, były triumfator Wimbledonu, a potem nałogowy hazardzista. Pretekstem do niego był protest sportsmenek, które stworzyły własną organizację tenisową jako sprzeciw do nierównego nagradzania kobiet w stosunku do mężczyzn. Szukający poklasku Riggs zamienił walkę o godziwą płacę w tandetny show. Od tego wydarzenia minęło ponad czterdzieści lat, a niektóre punkty tego dyskursu są nadal obecne. Brak równości w płacach, nie tylko w świecie sportu, nieproporcjonalne zatrudnienie mężczyzn i kobiet oraz niesławne „Weinsteingate”, które burzą przetacza się obecnie przez Hollywood. Nic dziwnego, że reżyserzy Jonathan Dayton, Valerie Faris (Mała Miss, Ruby Sparks) poruszają temat, który ciągle jest aktualny i o którym trzeba rozmawiać.

wojna plci 04

King (fenomenalna Emma Stone) jest światowym numerem jeden w świecie tenisa, przyciąga na korty tyle samo ludzi, co mężczyźni, ale jako nagrodę za zwycięstwo w turnieju otrzymuje trzynaście razy mniej. Pertraktacja z szefem organizacji tenisowej (Bill Pullman) spełzają na niczym, bo według niego słabsze kobiety oferują mniej atrakcyjny sport. Billy Jean zbiera koleżanki i zakłada własną organizację – WTA. Panie znajdują sponsora dzięki zaradnej menadżerce (Sarah Silverman) i rozpoczynają udane tournee po Stanach Zjednoczonych. Mamy więc z jednej strony walkę o równouprawnienie, ale na marginesie też rewolucję seksualną. Będąca nieustannie w drodze King wdaje się w romans z fryzjerką Marilyn (Andrea Riseborough), mimo iż sama jest w związku małżeńskim (Austin Stowell).

wojna plci 03

Po drugiej stronie barykady jest Riggs (Steve Carell), żyjący pod pantoflem bogatej i wpływowej żony (Elisabeth Shue), borykając się z uzależnieniem od hazardu. Tak przynajmniej widzi to otoczenie, on sam postrzega siebie jako zwycięzcę, a nie pozbawionego kasy obdartusa. Pomysł na rozegranie meczu pojawia się podczas rozmowy z kolegami, a Bobby dostrzega w tym nie tylko możliwość zarobienia niezłego grosza, ale też świetnej autopromocji. Zaczyna więc wszem i wobec wygłaszać tyrady o wyższości mężczyzn nad kobietami, skazując je na pracę w kuchni i podawanie piłek, a nie grę w tenisa. Pajacuje na korcie z patelnią i przebrany za pasterkę. Ta postawa przysparza mu tyluż wrogów, co sympatyków, a o „wojnie płci” zaczynają mówić najbardziej wpływowe media. King jest dla niego idealnym celem ataku, w końcu jest walczącą o prawa kobiet „feministką z nieogolonymi nogami”. Dla niej jednak to, co proponuje Riggs, to raczej cyrk niż rzeczowa wymiana zdań, która byłaby warta jej uwagi. Kiedy sportsmenka odrzuca propozycję pojedynku, Riggs zwraca się z nią do kolejnej tenisistki.

BATTLE OF THE SEXES grip

Jeżeli wybieracie się do kina, żeby w końcu zobaczyć mecze tenisa pokazane w interesujący sposób, będziecie rozczarowani podobnie jak na Borg/McEnroe. Między odwagą a szaleństwem. Jasnym jest fakt, że mecz między Billy Jean i Bobbym nie miał znaczenia sportowego – jak facet po pięćdziesiątce może stoczyć równą walkę z będącą u szczytu formy dwudziestokilkuletnią kobietą? Twórcy Wojny płci chcą opowiedzieć o tylu istotnych rzeczach, że stopniowo gubią się w nadmiarze myśli. Walka kobiet o równouprawnienie nie tylko w formie równej płacy, ale też traktowania ich poważnie w wypowiedziach, które są w najlepszym wypadku lekceważące i pobłażliwe, w najgorszym – seksistowskie i mizoginiczne. Do tego dochodzą wątki homoseksualne, rozpad rodziny, media szukające sensacji w miejsce faktów. Film pokazuje też początki zawodowego tenisa, jaki znamy dziś, z kosmicznymi gażami i międzynarodową sławą. Obserwujemy również dwie osobiste historie głównych bohaterów: romans King oraz zagubienie Riggsa. Stone znakomicie chowa determinację i siłę swojej postaci za niemodnymi okularami o opadającą na czoło grzywką, udowadniając, że nie ma dla niej roli niemożliwej do zagrania. Carell też nie może narzekać – jego postać jest tak rozwinięta, że momentami urasta do osobnego wątku (relacje z żoną i synem), z czym aktor radzi sobie świetnie. Riggs jest soczysty, pełen niuansów, klasycznie tragikomiczny.

wojna plci 05

Przy napiętrzeniu się tylu tematów siłą rzeczy pojawiają się pewne skróty myślowe i uproszczenia. Najgorszy z nich przypada postaci geja, który przewiduje, że już niedługo sytuacja mniejszości seksualnych ulegnie zmianie. Pretensjonalna, pozbawiona lekkości wypowiedź, kole w oko. Kiedy zaczynamy zastanawiać się, o kim i o czym ma być film, dochodzi wreszcie do kulminacyjnego pojedynku. I jest tak emocjonalnie, że aż zapominamy o wszelkich niuansach. Przy niewielkich wadach, Wojna płci to świetnie zrealizowane kino, które ogląda się przyjemnie, wywołuje śmiech i łzy wzruszenia, a przy okazji jest produkcją na czasie. Wszystkie zawarte w tytule tematy pozostają ciągle aktualne, a w kwestii równouprawnienia – choćby w świecie filmu – jest jeszcze wiele do zrobienia. Doskonale się zatem złożyło, że za reżyserię odpowiadają kobieta i mężczyzna. To się nazywa równość!

Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe Imperial Cinepix

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?