To przychodzi po zmroku – recenzja postapokaliptycznego dramatu o przeżyciu

Film oczywiście opowiada o końcu znanego nam świata, ale przy wyborze seansu na wieczór można poczuć się nieco oszukanym, sugerując się jedynie tytułem. Owszem, coś w najnowszym obrazie Treya Edwarda Schultsa po zmroku przychodzi, ale bardziej niż ciemnego lasu powinniśmy się bać tego, co ukryte w ludzkich sercach. Ta apokalipsa jest jednak smutnawa i sugestywna, bo właśnie – kameralna i szepcząca.

To przychodzi po zmroku recenzja 1

Minimalizm. Dom w środku lasu. Rodzina składająca się z trójki istot ludzkich. Głowa rodziny Paul (minimalizm po raz drugi, bo Joel Edgerton gra tutaj postać zdystansowaną), czarnoskóra matka (Carmen Ejogo, wciąż jeszcze wypełniona smutkiem i strachem) oraz nieco neurotyczny, pełny sprzecznych uczuć nastolatek Travis (świetny Kelvin Harrison Jr.) chowają chorego dziadka, a następnie zasiadają do wieczerzy. Niedługo potem trafia do nich rodzina, która również stara się przeżyć w szalonym, pożeranym pandemią świecie. Młode małżeństwo, Will i Kim, wraz z kilkuletnim synem, dołączają do tego bastionu, który desperacko opiera się aksjomatowi, że każdy kolejny dzień to jedynie walka o przeżycie i tak już będzie do samego końca. W działający całkiem sprawnie system rodzinny kierowany przez Paula wdają się jednak błędy –musi rywalizować o rolę samca alfy z Willem, a jego syn podkochuje się w nowej domowniczce. W tej opowieści o rodzącym się pożądaniu i potrzebie pragmatyzmu bohaterowie zdają się tylko przez chwilę zapominać, że na ich życie dybią dwie rzeczy: śmiercionośny wirus oraz to, co skrywają ich nadpsute strachem dusze. Te próby zapominania będą jednak miały katastroficzne następstwa.

To przychodzi po zmroku recenzja 2

To przychodzi po zmroku reklamowany jest jako horror, ale nie popisuje się przed odbiorcą tanimi straszakami i oklepanymi motywami. Potworności, które targają tym światem, są przede wszystkim pretekstem do zadumy nad paranoją i człowieczeństwem. Bliżej filmowi Schultsa do Drogi Cormaca McCarth’ego niż Księgi Objawienia lub opowieściach o zombie. W centrum historii jest człowiek i jego wewnętrzne przekształcenie w obliczu katastrofy, a nie napięcie (którego oczywiście nie brakuje) oraz wizualny eskapizm. Ten swoisty post-horror koncentruje się na metodologii przeżycia, psychologii przetrwania oraz desperackim trzymaniu się etyki, gdy rzeczywistość dookoła zaczyna się rozpadać. Oszczędne użycie światła oraz eksponowanie twarzy bohaterów sytuuje ten film bliżej kina typu „Uciekaj” lub filmów Polańskiego niż gatunkowych przestraszaczy. Reżyser nie boi się używać oniryzmu jako środka stylistycznego, przy czym ani razu nie popada  w samouwielbienie. Niby festiwalowo i art.-house’owo, a jednak można zabrać kolegę. Jest duszno, ciasno, realistycznie, aczkolwiek widz przeorany przez kino postapokaliptyczne może tego nie docenić i zbyt szybko lokalizować wszystkie zwroty akcji.

To przychodzi po zmroku recenzja 3

Niepokojące, oryginalne, wyciszone kino. Najbardziej szkoda szybko zarżniętego w wątku formującej się seksualności u 17-latka (motyw coming of age grany na… apokalipsie, wśród pustki, beznadziei i nihilizmu). Jedyna więc uwaga dotyczy żywotności gatunku: cokolwiek o naszym społeczeństwie stara się mówić ekranowa postapokalipsa, to Cormac McCarthy już to zrobił, a poprawiły Ludzkie dzieci czy wybrane epizody The Walking Dead.

Redaktor

Z wykształcenia polonista i kulturoznawca. Stworzyły go filmy, może go też zabiją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?