Mitologia to wdzięczny materiał bazowy, ale przede wszystkim wtedy, gdy nie korzysta się z niej powierzchownie – potwierdzenie tej dość oczywistej prawdy znajduje odzwierciedlenie w inspiracjach Hollywood. Jak dotąd twórcy stamtąd eksploatowali głównie historie oparte na mitach greckich. Szczególnie na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat lubiano sięgać po powyższe motywy. „Immortals: Bogowie i herosi”, „Starcie tytanów” oraz „Gniew tytanów” – z tymi niezbyt chlubnymi przykładami może nam się kojarzyć ich działalność. Tym razem hollywoodzcy producenci dostrzegli, że poza wiecznie przez nich wałkowanymi podaniami wywodzącymi się z Grecji (tudzież ze Skandynawii) znajdą się także te, które związane są z innymi narodami – na ten przykład z kraju faraonów. W teorii jest to ciekawa odmiana. Szkoda jedynie, że temat został klasycznie odbębniony, a treści z rodzimej mitologii tam tyle, co egipskiego folkloru w miniprzewodniku dla turystów.
Głównym bohaterem tej historyjki jest Bek (Brendon Thwaites) – bardzo utalentowany i sprawny złodziej, który wpada w sam środek wojny bogów, gdy Set (Gerard Butler) siłą przejmuje władzę w Egipcie. Namówiony przez swoją ukochaną (Courtney Eaton) rzuca się w wir zdarzeń, co prowadzi do bardzo przykrych konsekwencji. Koniec końców chłopak zmuszony jest do zawarcia sojuszu z upadłym bogiem Horusem (Nicolaj Coster-Waldau), by uratować swój świat i ocalić wybrankę.
https://www.youtube.com/watch?v=k2GQPeIs_90
Jak już zostało wspomniane, twórcy filmu w żadnym wypadku nie wykorzystali potencjału tej arcyciekawej i wręcz skandalicznie mało rozpowszechnianej mitologii, tworząc kolejną papkę, w której większość cech swoistych danej kultury została zamerykanizowana. I mógłbym pisać w tej kwestii o wszelkich nieścisłościach, wymieszaniu z innymi mitami czy tradycyjnemu już tworzeniu podwalin dawnego społeczeństwa przez pryzmat współczesnych wartości. Należy jednak pamiętać, że mamy do czynienia z rozrywkowym blockbusterem. Chociaż wypada nieco o tym wszystkim napomknąć, bolejąc nad spłyceniem historii w tak radykalnym stopniu, nie może to być głównym wyznacznikiem oceny. Zwłaszcza, że przecież własna interpretacja – nawet daleko idąca – nie musi być klęską, czego dowodem może być idąca w quasi-realizm „Troja” Wolfganga Petersena z 2004 roku.
To, co w „Bogach Egiptu” jest znacznie bardziej naganne, tyczy się braku spójności fabularnej dzieła Proyasa. Za przykład starczy podać istotę bogów, którzy w filmie żyją pośród ludzi. Co rusz określają ludzi jako śmiertelników, podczas gdy w pewnym momencie okazuje się, że różnią się oni od nich tym, że są znacznie wyżsi i potężniejsi, żyją kilkakrotnie dłużej i zamiast krwi, płynie w nich złoto (!). Gdybyśmy więc byli konsekwentni, tytuł produkcji powinien raczej brzmieć „Półbogowie Egiptu” – bo zasadniczo do takich bytów bardziej podobny jest filmowy Horus, Set czy Anubis. Niestety twórcy, z Proyasem na czele, raczej mało się tymi aspektami kłopotali, w rezultacie czego powstała dziurawa produkcja z fabułą składającą się w lwiej części z kolejnych sekwencji drętwych pościgów i siekaniny. Z kolei warstwa wizualna, o dziwo, wcale nie ustępuje treściowej biedocie. Kiczowate CGI i w większości bardzo słabe sceny akcji są kolejnym argumentem przeciwko obrazowi. Zdarzą się wprawdzie dwa bądź trzy starcia, które wypadają przyzwoicie, jednak to raczej kropla w morzu.
Recenzja ta byłaby jednak nazbyt jednostronna, gdybym zakończył ją na poprzednim akapicie i przeszedł od razu do podsumowania. Elementem wyróżniającym się najbardziej na plus to z pewnością aktorzy. Nikt nie miał wielkiej roli do odegrania, lecz zarazem nikt swojej roli również nie pokpił. Thwaites jest sympatycznym, choć momentami może aż nazbyt buńczucznie nastawionym do półbogów bohaterem. Pozytywnie zadziałał także pewien rodzaj filmowego recyklingu. Coster-Waldau sprawnie zdublował swoją rolę Lannistera z „Gry o tron”, a Butler porządnie, choć bez szaleństw, odegrał złą wersję Leonidasa. Obaj i tak podnieśli walory filmu. Reszta obsady albo się sprawdziła, albo nie przeszkadzała. Przy tak fatalnym zrealizowaniu materiału bazowego dobrą strategią był z kolei nacisk na luźny, niezobowiązujący nastrój filmu. I choć zupełnie pogrzebało to szanse na choć fragmentaryczne odtworzenie mrocznego klimatu rodem z egipskich mitów – zwłaszcza, że od dialogów w „Bogach Egiptu” momentami mogły rozboleć zęby – przynajmniej nie doszło do takiej katastrofy, jak w rozdętych do granic możliwości „Immortals”.
Ostatecznie „Bogowie Egiptu” można określić jako bardzo kiepski film, w którym zmarnowano po mistrzowsku szanse na stworzenie naprawdę oryginalnej, świeżej w Hollywood historii. Sytuację tę przyrównać można do przepisu na wykwintne danie, które przypadkiem wpadło w ręce właściciela fast fooda. Mimo to nie spada na samo dno, uratowane głównie przez lekką, pasującą do typowego letniego blockbustera konwencję. Wybierać się na właśnie ten seans należy zatem tylko i wyłącznie z pełnym dystansem i w nastroju na lekkie, bezmyślnie niezobowiązujące kino. Wtedy i tylko wtedy istnieją minimalne szanse na zrelaksowanie się przy filmie Proyasa.
Za seans dziękujemy: