Humor z kloaki rodem – Recenzja „Grimsby” z Sachą Baronem Cohenem!

Sacha Baron Cohen. Ali G. Borat. Bruno. Dyktator. Znamy tego aktora pod różnymi postaciami, a prawie zawsze, kiedy pojawia się na ekranie, łamie kolejne konwencje i granice dobrego smaku. Nie inaczej jest i tym razem. „Grimsby”, chociaż posiada wiele naprawdę zabawnych momentów, serwuje też jedne z najbardziej obleśnych scen w historii X muzy. Dla wielu widzów to może być po prostu za dużo, o czym świadczyły kolejne osoby opuszczające salę kinową.

 

 

 

Nobby (Cohen), prostacki Anglik z małego miasteczka, po 28 latach odnajduje swojego zaginionego brata Sebastiana (Mark Strong). Ten jednak jest eleganckim, tajnym agentem, działającym pod przykrywką. Jak możecie się domyślić, tym dwóm przeciwieństwom przyjdzie pracować razem, by powstrzymać biologiczny zamach terrorystyczny. Twórcy wykorzystali typowy motyw bromantic-comedy, jednak zastosowali raczej mało subtelne środki wyrazu.

Film Louisa Leterriera, stojącego za takimi hitami jak „Transporter” czy „Iluzja”, kładzie przynajmniej połowę zawartych w nim dowcipów. O dziwo, całkiem dobrze sprawdza się w sprawnie nakręconych, dynamicznych scenach sensacyjnych. Szkoda tylko, że jest ich tu równie mało, co naprawdę dobrych żartów. Jeśli jednak się pojawiają, nie powstydziłby się ich nawet James Bond (patrz: sekwencja otwarcia).

 

Aktorsko jest nieźle – Cohen potrafi zaskoczyć, co pokazał chociażby na planie „Nędzników”. Mark Strong, twardy, wyrazisty i nieprzenikniony, jest jego zupełnym przeciwieństwem. Chociaż jego występ oceniam na plus, długo będę się zastanawiał, za co wystawiono mu rachunek, który zmusił go do zagrania w takim filmie jak „Grimsby”. O blado wypadającej, zostawionej zupełnie poza konwencją Penelope Cruz nawet nie wspominam.

 

Z drugiej strony – trudno mówić o jakimkolwiek zaskoczeniu. Cohen przyzwyczaił nas już do pewnego poziomu, a właściwie jego braku, jeśli zatem Wam to nie przeszkadza, to ten niespełna 90 minutowy seans przetrwacie bez bólu. Ja chyba wyrosłem już z żartów o ssaniu jąder i zwierzęcej spermie – po prostu mnie to żenuje i zniesmacza, przynajmniej w tak dosłownym i obrzydliwym wydaniu, jak w „Grimsby”. Nadal śmieszy mnie klozetowy humor, ale ten z przygód Harolda i Kumara, pierwszych „Scary Movie” czy miniaturek z „Movie 43”. Filmowi Leterriera zupełnie brakuje tego polotu. Jeśli macie podobne odczucia, omińcie kina szerokim łukiem.

https://www.youtube.com/watch?v=Mi5SiMLFj2c

Za seans dziękujemy: 

Zastępca redaktora naczelnego

PR-owiec, recenzent, geek. Kocha kino, seriale, książki, komiksy i gry. Kumpel Grahama Mastertona. W MR odpowiedzialny za dział komiksów, książek i gier planszowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?