Luc Besson byle wyrobnikiem nie jest, ale przed przystąpieniem do preprodukcji na pewno myśli intensywnie, co się sprzeda, a co nie. Czasem te jego nie do końca innowacyjne pomysły skutkują rozrywką na najwyższym poziomie (Lucy), a innymi razy odgrzewany kotlet wychodzi niedosmażony i bez wyrazistych przypraw (Brick Mansions). Lepsze scenariusze twórca Piątego elementu sam bierze na warsztat, a co gorsze idee oddaje tanim rzemieślnikom. Wróta bohaterów to niestety ten drugi przypadek, także doświadczenie podpowiada, że nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Zobacz również: recenzja aktorskiej wersji Pięknej i Bestii!
Niby to miała być fantastyczna przygoda, gdzie zwykły nastolatek przenosi się do takiej fajowskiej krainy rodem z gier video (a nie książek – znak czasu). Pełno tam wojowników, czarowników, niebezpieczeństw, a na końcu czeka księżniczka do uratowania. Zwykły, nieco ofermowaty, typowy dla drugiej dekady XXI wieku małolat rusza wraz z najlepszym wojownikiem w królestwie, by pokonać okrutnego barbarzyńcę i przywrócić pokój w cesarstwie. Brzmi super, ale to tylko pozory. Po pierwsze, pomysł na film robił wrażenie może w latach 90., dziś jest do bólu wtórny. Połączenie współczesności wraz z krainą fantasy wynika bardziej z braku stworzenia jednej angażującej historii, który próbuje się zamaskować misz-maszem dwóch wtórnych wątków.
Choć główną wadą recenzowanego tu badziewia nie jest wtórność, tylko nijakość. Trylogie Transportera i Uprowadzonej niczym odkrywczym nie były, ale działały dzięki charyzmatycznemu aktorowi w roli głównej oraz realizacyjnej fantazji. Tutaj nic takiego widz nie uświadczy. Zamiast jakiegoś kozackiego wojownika w stylu samuraja Jacka dostajemy narzekającego nastolatka bez większej roli i sensu udziału w całej tej chaotycznej wyprawie (nawet na plakacie promocyjnym powyżej wygląda na niedokochanego). Wspierający go lokalny wymiatacz tylko traci z każdą minutą, gdy decyduje się „dać na luz” i zaczyna odczuwać przyjemność z tańca popadając w śmieszność, w dodatku nie taką zabawną, lecz raczej przyprawiającą o uśmiech zażenowania.
Gdyż oczywiście, by „ufajnić” sztampową misję ratowania księżniczki Wrota bohaterów proponują widzowi wymuszony humor, polegający oczywiście na dysonansie między współczesnością, a bajkowym fantasy. Sztywniacy ze starożytności luzują majty wobec cudownych wynalazków XXI wieku. Popek w 5 minut opanował grę na gitarze, ale nawet ten muzyczny geniusz wymięka przy naszym głównym bohaterze, który w jeden wieczór rozgryzł sekret sztuk walk i nagle potrafi gołymi pięściami pokonać w walce setkę uzbrojonych po zęby przeciwników. Jako takiego sensu nie ma tu nic. Dodatkowo wpływa to negatywnie na morał całej opowieści, która sugeruje, że własne lęki pokonuje się nie odwagą czy sprytem, lecz mistrzowsko opanowanym kung-fu. Może i prawdziwe to, ale jakoś mało dydaktyczne. Kiedy nasi herosi nie mają szans wyjść cało z opresji do akcji wkracza magia i wyciągnięte z tylnej części ciała zaklęcie przechyla szalę zwycięstwa na drugą stronę, wszystko w imię desperackiej próby utrzymania iluzji, że gra faktycznie toczy się o dużą stawkę, a protagonistom zagraża jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Teoretycznie powinno to działać, bo za czarny charakter robi tu Dave Bautista. Jemu akurat należy tylko współczuć. Aktor znany ze Strażników Galaktyki, Marauders czy Riddicka jeśli chodzi o skill aktorstwa przewyższa resztę obsady o kilkadziesiąt leveli. Początkowe sceny z nim, gdy jeszcze nie musi użerać się z niedorobionymi protagonistami, wypadają zabawnie oraz autentycznie, niczym z kontynuacji Narzeczonej dla księcia czy jakiegokolwiek innego, dobrego obrazu, ironicznie traktującego gatunek babarzyńskiej przygody. Przez tę różnicę wśród odtwórców ciężko kibicować tym niby dobrym patałachom, skoro jedynie antagonistę da się lubić. Choć i on zostaje strywializowany oraz ostatecznie ośmieszony przez nielogiczne przeskoki montażowe oraz absolutnie tragiczną walkę finałową.
Bo mimo całej beznadziei treściowej można było teoretycznie po prostu beznamiętnie oglądać Wrota bohaterów, delektując się licznymi scenami akcji. Niestety, nawet w tej kwestii film nie zdaje egzaminu. Wszystkie potyczki nakręcono zupełnie bez pomysłu. Choreografia daje rady, kaskaderka i linki też, ale całość ukazano byle jako. Ujęcia trwają zaledwie chwilę i ostatecznie pojedynki zmieniają się w chaotyczne wymiany machnięć, o braku krwi nie ma nawet co wspominać.
Innymi słowy – brakuje jaj. Wrota bohaterów tak bardzo starają się być fajowe, że wychodzą ch***we. Może małym dzieciaczkom przypadnie to do gustu. Zresztą ogólnie da się całość obejrzeć ze stosunkowo otwartymi oczami. Jest sprawne tempo, ładne widoczki, tylko w kwestii treści i pomysłu panuje absolutna porażka, a to podobno ważne składowe każdego filmu.
Zobacz również: dlaczego współczesne seriale są takie dobre?