Nie każdy reżyser jest takim geniuszem jak Michael Bay czy Zack Snyder. Wielkie blockbustery to trzeba umieć robić. Na temacie epickich widowisk spalili się już M. Night Shyamalan, David Ayer czy oczywiście Gore Verbinski. Pierwszy z panów powrócił do korzeni i małymi, skromnymi filmami próbuje odbudować swoją pozycję. Na podobny krok zdecydował się także reżyser niesławnego Jeźdźca znikąd, który walczy o powrót do panteonu chwały, tworząc nastrojowy gotycki horror. Czy warto dać twórcy Piratów z Karaibów jeszcze jedną szansę?
Zdecydowanie tak. Lekarstwo na życie, to jeden z tych obrazów, które od dosłownie pierwszej chwili wciągają jak bagno. Początkowe ujęcia przedstawiają świat współczesny, ale jednocześnie mroczny, wyobcowany i wrogi. Nawet przedział pociągu nie budzi zaufania. Gdzieś to jest nasza rzeczywistość, ale nakreślona tak niewygodną barwą, że uczucie niepokoju pojawia się już na samym początku. Główny bohater (Dane DeHaan) pnąc się po szczeblach kariery nie zawsze działa zgodnie z prawem. Przekręty młodziaka natychmiast wyłapuje szefostwo i stawia ambitnemu korposzczurowi ultimatum – albo idzie do więzienia, albo przywozi z sanatorium zwariowanego prezesa, z którego można zrobić kozła ofiarnego. Misja nie brzmi tak znów trudno, ale szybko się można zorientować, że lepiej było wybrać odsiadkę w więzieniu, niż wycieczkę do malowniczego końca świata w szwajcarskich Alpach.
Fabuła Lekarstwa na życie to klasyk. Jeden normalny człowiek przybywa do odizolowanego budynku, w którym tylko na pozór wszystko jest normalne. Trzon tego konceptu zastosowano już ponad 50 lat temu w Zagładzie domu Usherów. Także Verbinski prochu nie wymyśla, lecz raczej ubarwia klasyczny obraz na własną modłę. Jakkolwiek by o tym filmie nie mówić, nie można zapomnieć, że jest nadzwyczaj piękny. Starannie dopracowane, często symetryczne kadry budują większość klimatu, a do tego połączono je z niezwykle przemyślanymi, długimi ujęciami. Istna orgia dla oczu, choć w zupełnie innym rytmie niż chociażby niedawny John Wick 2. Tutaj tempo toczy się powoli, a wszelkie wodotryski wizualne nie tyle zachwycają, co intrygują i wzbudzają czujność widza czy nawet obrzydzenie.
Przy tym Lekarstwo na życie nie jest rasowym horrorem. Na całe szczęście do absolutnego minimum ograniczono wszelkie jump scare’y, także Paula „Partaczu Resident Evila” Andersonie, ucz się od kolegi. Choć ta właśnie najmocniejsza strona filmu stanowi również pewną jego wadę. To dzieło nie jest zapewne najbardziej przystępną produkcją i idąc na nią ze złym nastawieniem, można wyjść z kina rozczarowanym. Nie ma tu za wiele rozrywkowych, dynamicznych sekwencji, lecz w zamian reżyser dostarcza mroczną, stopniowo budowaną tajemnicę i przytłaczającą atmosferę paranoi.
Co oczywiście nijak nie zmienia faktu, że ten film walczy sam ze sobą zdecydowanie za długo. Nie mógł Verbinski powstrzymać swoich ambicji kręcenia kolejnego wielkiego dzieła i dowalił czas trwania prawie 2 i pół godziny. Wystarczyło wyciąć kilkanaście minut, a wszyscy by na tym zyskali. Tym bardziej to dziwi, gdy się zobaczy, jak mało bohaterów bierze udział w ukazanej historii. Nawet Eliza Graves miała prócz głównego złego jeszcze chociażby zezwierzęconego Davida Thewlisa, a tutaj główny złoczyńca wspiera się anonimowymi pielęgniarzami i nie chcę bardzo spoilerować, kto wyjdzie na tego niedobrego gościa, lecz wystarczy spojrzeć na listę płac. Jedynie dwa znane nazwiska, z czego jeden to protagonista, więc rola tego drugiego znanego aktora wydaje się dość oczywista.
Ewidentnie budżet poszedł na piękny zamek, a o aktorach zapomniano. Za przysłowiową kukłę fabularną robi niedokochana Mia Goth, która swoją niemagnetyczną osobowością podkopuje fundamenty logiczne scenariusza i sprawia, że końcówka wydaje się jeszcze gorsza niż jest w rzeczywistości. Tu trzeba było wziąć Megan Fox. Przy jej zabójczym magnetyzmie widz mógłby tworzyć własne teorie co do roli postaci, przez co całość nie prezentowała by się tak sztampowo. Zresztą jakby się poważniej zastanowić, to całe zawiązanie akcji jak i starannie ukrywana rzeczywistość z logiką nie mają nic wspólnego i próżno szukać tu tak sensownie ukazanego świata jak chociażby w Wyspie tajemnic. Choć należy pochwalić cały koncept za jego metaforyczny wydźwięk, krytycznie skierowany zarówno w pogoń za pieniądzem jak i pięknem czy świetną formą fizyczną.
Wracając do aktorów, nawet ten niedorobiony Goblin z beznadziejnej części Niesamowitego Spider-Mana wraz ze starym Malfoya wypadają przyzwoicie, do DiCaprio jednak trochę brakuje. Nie ma wybitnego aktorstwa, poziomu skomplikowania intrygi czy finalnie klimatu niczym we wspomnianej Wyspie tajemnic czy Obłąkanych. Są to oczywiście niezwykle podobne do siebie produkcje. Przebito natomiast przeciętny Crimson Peak. Wzgórze krwi Del Toro. Verbinski jeszcze bardziej idzie w klasykę i ogranicza efekty komputerowe do minimum oraz opowiada w takim tempie, jakim mu się chce. Więc może reżyser Ringu nie stworzył czegoś dopasowanego pod gusta przeciętnego wcinacza popcornu, lecz to wciąż fascynująca podróż i niezwykła tajemnica, którą zdecydowanie warto odkryć samemu.
Ruchacz jest najlepszy!