Po prostu przyjaźń – recenzja polskiej komedii!

Wczoraj pożegnaliśmy świetny dla polskiej kinematografii rok. Ostatnia rodzina, Wołyń czy kilka innych produkcji na światowym poziomie, świetne wyniki frekwencyjne czy rekordowa ilość obrazów wyświetlonych za granicą. Jeśli chodzi o komedie romantyczne aż tak dobrze jednak nie było, bo przecież jedna Planeta singli wiosny nie uczyni, a pozostałe filmy z gatunku raczej nie zostały ciepło przyjęte. Nowy zaczynamy kolejną, biorącą na warsztat to drugie po miłości uczucie. Równie ważne, jednak na planie filmowym łatwiejsze do położenia. I niestety Po prostu przyjaźń to film, który w dużo pułapek wpada, co nie pozwala go z czystym sumieniem nazywać Planetą singli Anno Domini 2017.

Zobacz również: Córki Dancingu trafią do amerykańskich kin

Film nie ma jednego głównego bohatera, a jest zbiorem kilku równolegle dziejących się historii. Właściwie jedynym co je łączy jest prolog, straszliwie chaotyczny, dający nam poznać wszystkie postacie. A właściwie nie tyle poznać, ile zobaczyć ich twarze, ponieważ nie udaje się nas nimi specjalnie zainteresować. Wygląda to w jednak tak, jakby twórcy nawet nie próbowali. Więdłocha ma lekcję polskiego, Różczkę dziecko zalewa kawą na ulicy, takie tam codzienne wydarzenia. Szybki twist i możemy zacząć fabułę.

majami

Pierwsza połowa tego filmu jest w ogóle dużym problemem. Pomijając fakt kilku głupich i nie do końca sensownych scen (w komentarzach chętnie dowiem się, po co w tym filmie jest postać Kamila Kuli albo dlaczego Marian daje Alinie to siedem złotych), najgorsze jest to, jak jałowo się ten film ogląda. Niby powinien wzruszać, niby aktorzy starają się jak mogą wygrać jakieś relacje, ale nic nie działa tak jak powinno. W jednej ze scen Piotr Stramowski tłumaczy swojej córce, dlaczego jego była partnerka nie może być z najlepszym przyjacielem słowami, że przecież to tak, jakby Fiona związała się z Osłem. A to akurat byłby twist ciekawy, z tego względu że Osioł ze Shrekiem nas nieco bardziej obchodzą.

W drugiej, sporo lepszej połowie filmu widać jednak, że twórcy jakieś pomysły na powiedzenie kilku rzeczy o przyjaźni mieli. Problem w tym, że w kilku przypadkach i ważnych z punktu widzenia fabuły relacjach ja tej przyjaźni nie widziałem. Najbardziej skrajny przykład to więź Grzegorza i Kamila, czyli Piotra Stramowskiego i Macieja Zakościelnego. Ja tam widzę jeden wielki festiwal niedopowiedzeń i fałszu, który sprawia, że ma się wrażenie marginalnego wpływu scenariusza na nią. Zmienia się to losowo, a szkoda, bo trzeba obydwu panom oddać, że sceny swych konfliktów potrafią nieźle zagrać. Jest w filmie jedna, nad górskim potokiem, która idealnie obrazuje to o czym napisałem. Do pewnego momentu jest naprawdę świetna, robi kapitalną chemię między bohaterami i odwala kawał dobrej roboty jeśli chodzi o kontrastowanie z zachowaniem Julii, która jest w niej najważniejsza. Czar jednak szybko pryska jednym głupim i bezsensownym dialogiem. Czasem to dobrze, jeśli nie wiemy co myśleć o bohaterach i relacjach pomiędzy nimi, jednakże nie sposób nie odnieść wrażenia, że w założeniu nie o to temu filmowi chodziło.

Mało też w nim komediowości. Znaczy gatunkowo zalicza się do komedii, plakat głosi o komedii, ale film często próbuje prosić widza o łzę. Nie brakuje tutaj scen mocno dramatycznych, jakich próżno szukać w tego typu produkcjach. I paradoksalnie działają lepiej niż te komediowe, bo żart jest naprawdę średni. Jedynie sceny z udziałem Krzysztofa Stelmaszyka i młodego Adama Tomaszewskiego są comic reliefem na poziomie. Szkoda, że tak mało w nich Przemysława Bluszcza, bo mógłby je dopełnić i uczynić jeszcze fajniejszymi. Ogólnie trudno jest narzekać na poziom aktorstwa. No może jedynie Sonia Bohosiewicz odstaje, ale reszta, poza kilkoma przeszarżowanymi dialogami, robi dobrą robotę. To trochę wyciąga ten film do góry.

Pierwsza komedia romantyczna, jaka nawiedza nasze kina w tym roku, jest więc typową średnią krajową. Uczciwie trzeba przyznać jednak, że starała się powiedzieć coś więcej, jednak nie do końca wiedziała jak. W dodatku, co boli jeszcze bardziej, nie wykorzystała potencjału naprawdę nieźle wypadających aktorów. Do poziomu fundowanego nam przez niektóre ubiegłoroczne hity nie równa, ale do zaskakująco dobrej Planety singli też nie nawiązuje. Frekwencyjnym hitem jednak na pewno będzie, a jeśli widzowie nie postawią przed nią wygórowanych wymagań, to może się spodobać. W dodatku nic się nie straci spóźniając się do kina i wchodząc nawet w połowie.

plakat oraz zdjęcia: materiały prasowe

Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina.

Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?