Uniwersum komiksów studia Marvel kolejny raz okazuje się nieskończoną kopalnią tematów, które trafiają na ekrany kin. Tym razem „Ant-Man”, nowela rysunkowa stworzona w latach 60., staje się kolejnym elementem układanki pod nazwą „Avengers”, przedstawiając nowego superbohatera wiernej publiczności. Zgodnie z hasłem promocyjnym „największy z najmniejszych”, rzadko który z bohaterów mających nadprzyrodzone zdolności narobił tak mało zniszczeń. O ile Iron Man i jego koledzy potrafią zmieść całe miasto z mapy, to Ant-Man narozrabia poważnie, kiedy zrobi dziurę w ścianie albo wykolei lokomotywę-zabawkę.
Po premierowym pokazie w Londynie z przyjemnością możemy donieść, że studio Disney-Marvel znów zrobiło coś z niczego i najnowsza produkcja nie jest bezdusznym skokiem na kasę. „Ant-Man” ma serce w odpowiednim miejscu, pierwszorzędne poczucie humoru i pomysłowe, świetnie zrealizowane sceny akcji. Jedynie scenariusz trochę kuleje i w kilku miejscach da się wyczuć, że pisało go za dużo osób. Edgar Wright (reżyser „Wysypu żywych trupów”) i Joe Cornish poróżnili się z pracodawcami na etapie tworzenia filmu, więc rolę za kamerą przejął Peyton Reed (znany ze… „Sztuki zrywania”), a historię dokończyli Adam McKay i Paul Rudd. Udział tego ostatniego, również jako aktora w roli głównej, zupełnie niekojarzonego z kinem akcji, wydawał się być dużym ryzykiem. Ale podobnie jak obsadzenie Roberta Downey Jr. w „Iron Manie”, okazało się trafną decyzją.
Wątki familijne są siłą napędową całej historii i choć momentami ocierają się o banał, nadają całości ludzki wymiar. Scott Lang (Rudd) wychodzi z więzienia San Quentin po trzech latach odsiedzianych za włamanie się do najbardziej strzeżonej firmy na świecie. Nie myśli o niczym innym, tylko o swojej córce Abby, którą opiekuje się jej matka i jej nowy narzeczony – policjant. Kiedy więc jego kolega z celi Luis (Michael Pena) wspomina o pewnej robocie, Scott zatyka uszy, zakłada czapkę przeciętnego obywatela i rozpoczyna normalną pracę. Z której dość szybko zostaje wyrzucony. Oferta przyjaciela może okazać się jednak wystarczająco kusząca dla kogoś o pewnym unikalnym zestawie umiejętności. Tutaj krzyżują się jego ścieżki z doktorem Hankiem Pymem (Michael Douglas), właścicielem pięknego domu, tytanowego sejfu, multimilionowej firmy oraz pewnego tajemniczego kombinezonu.
Pym również, okazuje się z czasem, kieruje się sercem. Jego oczko w głowie to córka Hope (Evangeline Lilly), jako że jej matka zginęła w wypadku, kiedy dziewczynka miała siedem lat. Człowiek, który zarządza teraz jego firmą, jego dawny asystent Darren (Corey Stoll), opętany jest obsesją odkrycia pierwiastka Pym, który „zmniejsza odległość między atomami”. Jego mentor odkrył chemiczną substancję, ale zataił ją przed światem w latach 80. Chęć dorównania swojemu mistrzowi to nic innego niż leczenie kompleksu niekochanego syna, kolejny wątek rodzinny w filmie. Pym wie, że jego wynalazek sprzed lat nie może trafić w niepowołane ręce, więc zatrudnia Scotta do zniszczenia wszelkich śladów po pierwiastku. Włamanie się do pilnie strzeżonego kompleksu naukowego nie będzie łatwe, ale Scottowi w zadaniu pomogą bardzo inteligentne insekty.
„Ant-Man” rozkręca się bardzo powoli, ale trudno tu liczyć na wrzucenie w sam środek bitwy, jak to miało miejsce z „Czasem Ultrona”. Dopiero po pół godzinie mamy małą namiastkę tego, jak przerażający może być świat z perspektywy mrówki, kiedy Scott pierwszy raz aktywuje kombinezon i stróżka wody z prysznica zamienia się w ogromne tsunami. Druga, zasadnicza część filmu, z włamaniem i całym przygotowaniem do niego, to już typowa marvelowska mieszanka efektów specjalnych, sprytnego montażu oraz sporej dawki humoru (pierwsze spotkania z mrówkami, próba przeskoku przez dziurkę od klucza). W tych emocjonujących momentach, łącznie z kulminacyjną bitwą oglądaną z dwóch różnych perspektyw, zapominamy o pewnych niedociągnięciach fabularnych i jednowymiarowych postaciach. Szkoda na przykład, że Corey Stoll ma do zagrania tak płaski szwarc-charakter, który nie grzeszy zbytnio inteligencją. Siląca się na romans ze Scottem Hope lepiej wypada waląc go w twarz niż robiąc do niego maślane oczy. A dość sztampowe i drętwe momenty w scenariuszu rozładowywane przez śmieszne gagi działają może raz, ale na dłuższą metę są tylko pójściem na łatwiznę.
Całe szczęście, że większość obsady wypadła całkiem nieźle. Oprócz Paula Rudda, który łączy urok zabawnego chłopaka z sąsiedztwa z sześciopakiem na brzuchu, każdą scenę, w której się pojawia, kradnie Michael Pena. To właśnie Luis i jego trzej koledzy, typowi drugoplanowi wypełniacze, wspaniale eksponują komediowy potencjał „Ant-Mana”. Douglas i Lilly dodają filmowi jakże potrzebnego blichtru, szczególnie aktorka znana z serialu „Lost” stopi niejedno męskie serce. Wspominany wyżej Stoll ma w sobie ogromny potencjał, z łysą głową i dzikim spojrzeniem ma w sobie coś z Lexa Luthora.
Jest też oczywiście cała masa kulturowych odniesień, od nawiązań do serii komiksów po cały filmowy wszechświat Avengers. Także uwielbiany przez dzieciaków Pociąg Tomek będzie miał swoje pięć minut w centrum finałowej walki.
„Ant-Man” nie ma szans na powtórzenie sukcesu „Czasu Ultrona” czy choćby zeszłorocznych „Strażników galaktyki”. Wypuszczany w okresie letnim film ma na wystarczająco długo podsycać ekscytację fanów w oczekiwaniu na kolejny, dużo większy (nomen omen), element układanki. Na pewno również doczekamy się kolejnej części, co obiecuje ukryta po napisach końcowych scena. Mam tylko nadzieję, że tym razem za reżyserię i scenariusz od początku do końca zabierze się ktoś, kto nie tylko jest świetnym rzemieślnikiem w swoim fachu, ale też nerdem kochającym komiksy.
Ocena Movies Room: 68/100
[youtube http://www.youtube.com/watch?v=pWdKf3MneyI]