Recenzja DVD – „Piotruś. Wyprawy do Nibylandii”

 

 
Przyznam, że pierwsze informacje dotyczące nadchodzącego filmu wywołały szerokiego banana na mojej twarzy. Historia słynnego Piotrusia Pana to wszak jedna z najpiękniejszych opowieści stworzonych z myślą o najmłodszych. Co więcej, jej koncept bazowy daje ogromne pole do opowiadania tej historii na nowo, poszerzania jej o nowe konteksty i wątki. Świadczą o tym całkiem udane filmy takie jak „Hook” z Robinem Williamsem czy rozsławiony w naszym kraju przez Jana Kaczmarka „Marzyciel”. Po premierze zaczęły się jednak nad „Piotrusiem” zbierać czarne chmury. Zza oceanu płynęły wieści mówiące o bardzo słabym zainteresowaniu widowni, a co za tym idzie o finansowej klapie roku. Jak jednak wiadomo wrażliwość widzów po obu stronach wielkiej sadzawki nierzadko bywa kompletnie odmienna. Czy zatem faktycznie nowy „Piotruś” jest tak zły?

Sam początek i ogólny zamysł całej historii jest dosyć obiecujący. „Piotruś. Wyprawa do Nibylandii” jest swego rodzaju prequelem. Opowiada historię tego jak bohaterowie, których znamy z powieści Barriego stali się tymi, których znamy. I tak, sam Piotruś okazuje się być sierotą z Londynu ogarniętego II wojną światową. Zostaje on umieszczony w przytułku prowadzonym przez siostry zakonne, lecz wciąż wierzy w to, że matka po niego wróci. Szybko okazuje się, że siostrzyczki mają dosyć specyficzne pojęcie tego czym jest służba w imię miłosierdzia. Są bowiem w zmowie z piratami, którzy co noc porywają sieroty i zabierają je do Nibylandii. Tam dzieci muszą w pocie czoła pracować w kopalni Czarnobrodego (Hugh Jackman) poszukując resztek pyłu wróżek. Jest on piratowi potrzebny do zachowania wiecznej młodości. Niepokorny Piotruś szybko znajduje przyjaciela w przebojowym starszym koledze o ksywce Hak (tak, TEN Hak) i razem uciekają z niewoli. W tym momencie pomysłowość scenarzystów kończy się. Dalej jest już tylko zestaw klisz, niezbyt umiejętna zabawa materiałem bazowym i przewidywalność. Znalazło się miejsce dla mistycznej przepowiedni o wybrańcu (OCZYWIŚCIE Piotrusiu), wyprawa do dzikich-rebeliantów i prawda o rodzinie głównego bohatera. Czy wspominałem o lataniu? Ano tak, Piotruś umie latać choć po tym jak udaje mu się pierwszy raz pojawia się wewnętrzna blokada, która musi opaść (OCZYWIŚCIE) w kluczowym momencie. 

Niestety, scenariusz nie jest jedynym problemem z jakim boryka się film. Znany z dobrych ekranizacji powieści historycznych Brytyjczyk – Joe Wright – równie szybko wykorzystał pokłady swojej twórczej inwencji. Po świetnej sekwencji porwania dzieci przez piratów na linach, utrzymanej w nieco teatralnej stylistyce, która sprawdza się świetnie przebłysk geniuszu widać jeszcze tylko raz. Oto Czarnobrody aby zagonić dzieci do roboty manipuluje je wykorzystując… wspólny śpiew. Chóralne wykonanie przez sierotki „Smells like teen spirit” Nirvany jest pomysłem szalonym, a jednocześnie zaskakująco wręcz trafnym. Potem Wrighta stać już jedynie na przeładowywanie swojego obrazu kolejnymi komputerowo wykreowanymi krajobrazami i scenami akcji. A te zwyczajnie zawodzą. Kolejne pojedynki nie emocjonują, a przewidywalny scenariusz sprawia, że bohaterom nie chce się kibicować. Do tego dodajmy jeszcze masę przerysowanych slapstickowych gagów, których poziom jest niski nawet jak na standardy kina familijnego.

Kolejną przyczyną, przez którą nowy „Piotruś” będzie seansem dosyć męczącym są bohaterowie. Serio, dawno nie widziałem tak źle napisanych i nijako zagranych postaci. Dość powiedzieć, że trójka głównych bohaterów po raz wtóry ogrywa przyjacielski schemat znany chociażby z pierwszych „Gwiezdnych wojen”. Piotruś – zbawca to odpowiednik Luke’a, dowcipkujący awanturnik Hak to oczywiście Han Solo, a Tiger Lily to  Leia . Jeśli dodać do tego nijakie kreacje i kompletny brak chemii czy iskry między aktorami to daje to wyobrażenie z czym mamy do czynienia. Na plus wyróżnia się jedynie Hugh Jackman jako Czarnobrody. Aktor widząc, że ma do czynienia z bardzo jednowymiarową postacią postawił na szarżowanie. I tym wygrał. Jego postać jest pełna werwy oraz niecnych planów. To właśnie z jego ciętych ripost i mocnych gestów będziecie się śmiać najgłośniej i na sceny z jego udziałem będziecie czekać najmocniej. Szkoda tylko, że jest ich tak mało.

Najnowszy film studia Warner Bros to niestety kolejny wielki filmowy niewypał korzystający ze znanego popkulturowego motywu. Kto odpowiada za ten stan rzeczy? Trudno powiedzieć. Być może to polityka największych producentów, którzy wychodzą z założenia, że film dla młodszych widzów ma jedynie „walić po gałach”. Czy to za pomocą efektów w 3D czy też bardzo barwnej scenografii. Poza warstwą wizualną jednak „Piotruś. Wyprawa do Nibylandii” nie ma niestety wiele do zaoferowania. Nawet proste przesłanie z książkowego oryginału, będące pochwałą marzycielstwa gdzieś się w tym wszystkim rozmywa. Być może dobrze więc się stało, że produkcja okazała się finansową klapą. Vox populi był tym razem był bezlitośnie słuszny. Oszczędzi nam to sequela, który przez wzgląd na punkt w jakim kończy się fabuła, był ewidentnie zaplanowany. Nie tędy droga do naszych kieszeni panowie producenci!

Dziennikarz

Redakcyjny hipster. Domorosły krytyk filmowy, fan mieszaniny stylistyk i kreatywnego kiczu. Tępiciel amerykańskiego patosu i polskich kom-romów

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?