Recenzja San Andreas na DVD

Jeżeli Amerykanie biorą się za kino katastroficzne, w które zaangażowane są grube miliony, to wiadomo, że kasa nie została zmarnowana. Walą się budynki, rozstępuje się ziemia, gniew mórz, oceanów, ogień i lawa smagają biedną ludzkość z każdej strony. Ale nie martwcie się, przetrwamy, skoro są wśród nas olbrzymy o gołębim sercu.

Trzęsienia ziemi w Stanach Zjednoczonych to nie nowość, szczególnie dla mieszkańców zachodniego wybrzeża, które położone jest na uskoku San Andreas, oddzielającym dwie ścierające się płyty tektoniczne. Ostatnie śmiertelne wstrząsy miały tam miejsce na początku poprzedniego stulecia – zginęło wtedy trzy tysiące osób, więc kolejny, o wiele groźniejszy kataklizm to tylko kwestia czasu. Tego dowiadujemy się w pierwszych kilkunastu minutach najnowszego filmu w reżyserii Brada Paytona. Wykładający na kalifornijskim uniwersytecie profesor Lawrence Hayes (Paul Giamatti) przyznaje przed studentami, że nauka jest na razie bezradna we wczesnym wykrywaniu trzęsień, ale naukowiec pracuje właśnie nad pewną teorią. Uda się ją potwierdzić w najbardziej dramatycznym momencie. Uskok San Andreas zaczyna właśnie się budzić.

San Andreas recenzja

Każdy film potrzebuje dobrego czarnego charakteru i w tym przypadku mamy do czynienia z czymś, czego nie pokonają nawet Avengersi. Natura jest zupełnie obojętna, bezosobowa, nie ma dobrych nastrojów – po prostu robi swoje. Bezradność wobec sił przyrody w San Andreas jest powalająca. Dosłownie, bo ziemia trzęsie się z taką siłą, że nikt nie może ustać na nogach. I nawet największe, najbezpieczniejsze budynki słaniają się i walą jak domki z kart. Widoki, które serwują nam twórcy filmu, są bardziej przerażające niż niejeden horror. Szczególnie w 3D – i trzeba ostrzec widzów mających lęk przestrzeni, żeby dwa razy zastanowili się przed pójściem do kina. Ujęcia walących się domów, gruzu i szkła lecącego z góry, drzwi, za którymi kiedyś była podłoga, a teraz jest tylko dwieście metrów w dół do chodnika – to nie są widoki dla każdego. Drapacze chmur, duże zagęszczenie ludzi, zakorkowane ulice – nigdy przedtem nie czułem się tak przerażony tym, że mieszkam w dużym mieście. To najgorsze miejsce na przetrwanie kataklizmu.

San Andreas recenzja 2

Skoro jest antybohater, musi być i postać pozytywna. Ray (Dwayne Johnson), pilot śmigłowca i weteran wojenny, jednak nie będzie silił się na ratowanie ludzkości. Jest to chyba największe zaskoczenie filmu i jego największa – po piorunujących efektach specjalnych – zaleta. Nasz bohater to olbrzym o gołębim sercu, ratownik, znający od podszewki swoją robotę, ale nie radzący sobie w życiu prywatnym. Po pierwszej, bardzo sprytnej scenie z lawiną kamieni powodującą wypadek, kiedy to razem ze swoją ekipą ratuje dziewczynę uwięzioną w samochodzie na przepaścią, wiemy już, że to nieprzeciętny twardziel. Gdy po rozmowie telefonicznej z córką odnajduje w jej pokoju pudełko ze zdjęciami z czasów, kiedy jego rodzina przeżywała najlepsze chwile, niemalże się rozkleja, pokazując wrażliwą stronę. Johnson, muszę przyznać z wielkim entuzjazmem, gra tutaj, a nie tylko krzyczy i pręży muskuły. Jego stonowana postać trzyma mocno pozytywne, ludzkie centrum filmu. I jeżeli naukowiec Lawrence, z planowaniem i ostrzeganiem reprezentuje rozum, to Ray jest sercem. Właśnie dostał do podpisu papiery rozwodowe, żona (Carla Gudino) znalazła nowego amanta (Ioan Gruffudd), jego córka (Alexandra Daddario) wyprowadzi się do matki. I co robi mężczyzna w momencie, gdy rozpętuje się piekło na ziemi? Nie rusza na ratunek biednym, anonimowym mieszkańcom, co pewnie powinien zrobić. Bierze śmigłowiec i leci szukać swojej prawie eks-żony w Los Angeles, a potem wspólnie ruszają po córkę w San Francisco. Zjednoczenie rodziny jest priorytetem w kompletnym chaosie końca świata.

San Andreas recenzja 3

Z trzęsieniem ziemi przekraczającym dziewiątkę w skali Richtera, płonącym i walącym się w gruzy miastem z jednej strony i małym, rodzinnym dramatem z drugiej, filmowcy próbowali znaleźć balans. Wyszło trochę niezgrabnie, bo pewne tony wybrzmiewają fałszywie. Oprócz dość stereotypowego i ugłaskanego przedstawienia rodziny, największy problem to anonimowość tłumu. W San Francisco, zamieszkałym przez osiemset tysięcy ludzi, nie ma nikogo interesującego poza trójką naszych bohaterów i dwoma chłopakami z Anglii. Za wyjątkiem dwóch chyba scen nie mamy poczucia, że oglądamy ginące osoby z krwi i kości, tylko komputerowo wygenerowane awatary. Wszyscy biegają i uciekają przed latającym betonem, ciał i krwi jednak nie ma. Kataklizm wygląda przerażająco, ale współczucie ograniczone do kilku postaci, którym włos z głowy spaść nie może, to trochę za mało na szczere przeżywanie. Prawdziwe dramaty, z trzęsieniami w Nepalu i tsunami w Japonii, działy się na naszych oczach. „San Andreas”, ze swoją rozrywkową agendą i certyfikatem wiekowym dla dwunastolatków, wygląda przy niedawnych, prawdziwych wydarzeniach trochę nie na miejscu. Jeżeli dorzucimy do tego finał z powiewającą amerykańską flagą i rządową organizacją FEMA ruszającą bezzwłocznie na ratunek (pamiętacie akcję w Nowym Orleanie?), czujemy, jakby ktoś sypał żwir w tryby dobrze rozpędzonej maszyny.

San Andreas recenzja 4

San Andreas jest powrotem do kina katastroficznego, kłania się zarówno klasykom z lat 70., jak „Płonący wieżowiec”, któremu to zawdzięcza atmosferę pułapki, ale też czerpie ze współczesnych, cyfrowo generowanych produkcji Rolanda Emmericha w stylu „2012”. Tamte produkcje potrafiły porwać, głównie dzięki aktorstwu i wielkim nazwiskom, bo Steve McQueen, Paul Newman, czy John Cusack mają z osobna więcej magnetyzmu niż przyzwoicie radzący sobie Johnson, nijaka Gudino i będąca tańszą wersją Megan Fox Daddario razem wzięci. Wyreżyserowanemu przez Paytona filmowi nie można odmówić walorów na poziomie czysto rozrywkowym, bo realizacja, porywające efekty specjalne i ogłuszająca muzyka pomogą zapomnieć o bożym świecie. Zawodząc na poziomie intelektualnym i prawdopodobieństwa wcale specjalnie nie zaskoczył, ale przy braku głębszej empatii pozostaje tylko efektownym fajerwerkiem.

Redaktor

Dziennikarz filmowy i kulturalny, miłośnik kina i festiwali filmowych, obecnie mieszka w Londynie. Autor bloga "Film jak sen".

Więcej informacji o
, ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?