Platforma Netflix podbiła już serca lwiej części miłośników seriali na całym świecie. Od niedawna próbuje też coraz śmielej rozpychać się na rynku z własnymi filmami pełnometrażowymi i choć iBoy nie jest dla niej w tym temacie game-changerem, to jest dowodem na to, że tamtejsi twórcy zaczynają się rozkręcać. Nie łudźcie się, że iBoy dostarczy Wam takich wrażeń, jak najefektowniejsze produkcje Marvela, ale kto wie? Może to właśnie była jedna z większych zalet tego filmu?
Iron Man, Thor, Hulk, reszta Avengers i inni superbohaterowie, zarówno od Marvela, jak i z uniwersum DC nie tylko zawiesili stosunkowo wysoko poprzeczkę innym twórcom filmów o superbohaterach, ale też stworzyli pewne specyficzne wyobrażenie tego typu filmów. Zasada jest prosta – jak najwięcej wrogów, jak najwięcej wybuchów, dużo dynamiki i nie pozwalanie, by widz nudził się choćby przez moment. I choć tutaj nie ma ani wybuchów (zbyt wielu), ani mnóstwa wrogów, to narzekać na nudę nie można. Gdybym miał go opisać bez zdradzania choćby grama szczegółów, musiałbym napisać, że gdyby był odrobinę mniej mroczny, idealnie by się nadawał do którejś ogólnodostępnej telewizji jako familijny zapychacz ramówki we wczesne niedzielne popołudnie. Tymczasem dostaliśmy produkcję wyraźnie przeznaczonych dla nieco starszych widzów, którzy chcą odpocząć od oklepanych już tytułów ludzi o nadprzyrodzonych umiejętnościach. iBoy nie powstał na bazie komiksu o gigantycznej popularności, mamy tu historię opartą na książce Kevina Brooksa o tym samym tytule i choć potężnie razi z ekranu, jak bardzo po łebkach mamy przedstawioną dwójkę głównych bohaterów, to aktorstwo Billa Milnera i Maisie Williams ratuje ten film.
Fabuła w dużym skrócie jest nieco banalna? Tom (Bill Milner) nakrywa grupę rówieśników na ‘odwiedzinach’ w domu swojej znajomej, Lucy (Maisie Williams). W międzyczasie wywiązuje się strzelanina, w wyniku której Tom nabywa swoje nieprzeciętne umiejętności – potrafi zdalnie sterować elektronicznymi urządzeniami. Co z tego wyniknie? Przekonajcie się sami na Netflixie. Warto, Joe Barton napisał co prawda scenariusz w którym albo dostał za mało czasu (film ma niewiele ponad półtorej godziny), albo nie miał pomysłu jak lepiej pokazać przemiany bohaterów, które są tak nagłe, że choć w teorii są umotywowane, to w pewnym momencie nie sposób nie być zdezorientowanym, gdy bohaterowie zachowują się w pewien sposób, a kwadrans później nagle orientujemy się, że nie do końca wiemy, jaka właściwie jest dana postać. Niemniej jak już wyżej pisałem, Milner i Williams robią swoją robotę. Ten pierwszy w pewnym momencie kojarzy nam się z momentem, gdy Tobey Maguire odkrywa swoje moce w Spider-Manie. Budżet filmu sprawił, że nie jest to może tak efektowne, ale miło czuć powiew świeżości w świecie supermocy bohaterów, których doskonale już znamy.
Williams z kolei biega po ekranie i krzyczy, że nie chce do końca życia być kojarzona z jedną rolą w Grze o Tron. Ona też oczywiście ulega tu wspomnianej, nieco zbyt nagłej, przemianie. I chociaż w jej przypadku jest to przynajmniej dobrze umotywowane, to trzeba powiedzieć wprost, że z jej rolę można było napisać znacznie lepiej. Mimo to Arya Maisie radzi sobie wyśmienicie, skacze pomiędzy dziewczęcym urokiem i arogancją zbuntowanej uczennicy, czując się w tym wszystkim jak ryba w wodzie. W 20-letniej Brytyjce drzemie olbrzymi potencjał, którego – miejmy nadzieję – nie zmarnuje. Kończąc wątek aktorski nie sposób nie pochwalić postaci drugoplanowych. Miranda Richardson, Rory Kinnear, czy Charley Palmer Rothwell grają tu mniejsze lub większe epizody, ale każdy z nich spisuje się na medal. W moim odczuciu tego właśnie brakuje wielkim produkcjom od Marvela, których cały blask może nie tyle niknie, co bardzo blednie, gdy na ekranie zaczyna brakować wściekłości Hulka i ciętego humoru Iron-Mana.
Film oczywiście nie jest pozbawiony wad, które sprawiają, że choć film jest przyjemnym sposobem na zabicie 90 minut, to do miana wyróżniającego się, choćby w swoim gatunku, jeszcze sporo mu brakuje. Mocno razi po oczach przeciętność efektów specjalnych. Jak wyżej wspominałem, w filmach o superbohaterach przyzwyczailiśmy się do sporej dawki wybuchów i choć tutaj scen przygotowywanych w lwiej części komputerowo nie ma aż tak dużo, to mam wrażenie, że dało się je zrobić lepiej. Główny bohater, który widzi i słyszy więcej niż my, bardzo dobrze oddaje początkową dezorientację i późniejszą fascynację swoimi umiejętnościami, ale widzowi siłą rzeczy bardzo ciężko jest podzielać te wrażenia. Są momenty, gdzie twórcy zdawali sobie sprawę z tych braków i bez potrzeby nie wciskali niczego na siłę, ale gdy już efekty specjalne wkraczały na ekran, widać było, że to jeszcze nie ta półka.
I o ile tutaj jestem w stanie zrozumieć braki finansowe, o tyle nie wszystko można w iBoy’u tym usprawiedliwić. Muzyka mogła być silnym atutem tego filmu, a najlepsze, co można o niej powiedzieć, to że „nie przeszkadza”. Kostiumy również były żywcem wyjęte z późniejszych części Harry’ego Pottera, a charakteryzacja mało kiedy była potrzebna. Tym samym w najnowszym filmie Netflixa nie dostrzegamy zbyt wielu zachwycających detali, mało jest wybitnych scen nad którymi można się zatrzymać, do których można wrócić, ale to też nie miał być tego typu film. Czas zlatuje na tej produkcji błyskawicznie, ale też przede wszystkim przyjemnie. Koneserom tego filmu nie polecę, ale fanom gatunku, którzy nie nastawiają się na niesamowitą megaprodukcję, jak najbardziej.
Podsumowując iBoy to film tylko i aż dobry, ale trzeba wspomnieć o jednej ważnej rzeczy – daje do myślenia w kontekście całego gatunku. Takich pomysłów brakuje mi dużo bardziej, niże wyciągania z szafy kolejnych bohaterów, takich jak Czarna Pantera, czy Zielona Latarnia. Film Netflixa wprowadza trochę świeżości w świecie superbohaterów, w którym tak łatwo już się pogubić, bez względu na tym, o którym uniwersum mowa. I choć zapewne przejdzie on bez większego echa, to jest bardzo dobrym znakiem i dowodem na to, że w tym wypchanym po brzegi przeróżnymi super mocami świecie kina, wciąż jest miejsce na coś nowego. Kto wie, być może w niedalekiej przyszłości czeka nas film nieco bardziej dopieszczony, przemyślany, który zostawi po sobie coś więcej, niż tylko poczucie przyjemnie spędzonego czasu. Tu mieliśmy do czynienia z potencjałem, o którym nie można powiedzieć, że został zmarnowany. Został nie w pełni wykorzystany. Netflixie, szukaj więcej tego typu książek, fabuł, lub nawet wymyślaj własne. Dobrze ci idzie i między wspieraniem kolejnych marvelowskich produkcji, nie bój się coraz śmielej tworzyć tego typu produkcji, bo jesteś na dobrej drodze.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix