W Hollywood panuje powszechna niezbyt pochlebna opinia o talencie aktorskim Bena Afflecka. I rzeczywiście, mimo kilku całkiem niezłych ról występy takie jak w Pearl Harbor czy Daredevilu chluby nie przynoszą. Równie powszechna jest jednak ta, że aktor lepiej sprawdza się po drugiej stronie kamery. A w tym przypadku zdecydowanie najważniejszym jego dokonaniem jest Oscarowa Operacja Argo.
Zobacz również: Księgowy – recenzja filmu z Benem Affleckiem
Końcówka lat 70. XX wieku w Iranie. Nastroje coraz bardziej antyamerykańskie, cały kraj żąda wydania przez USA zbrodniarza, któremu Biały Dom zapewnił azyl. Film zaczyna scena buntu i ataku rebeliantów na amerykańską ambasadę. I jest to wstęp świetny, dobrze obsadzony w realiach i odpowiednio napięty. Następnie film zająć się ma sześcioma pracownikami którym udało się uciec, ukrywającymi się u kanadyjskiego ambasadora. Rozpoczyna się wyścig z czasem.
Zawsze opiniując jakiś film lubię powtarzać, że najważniejszym wyznacznikiem jakości dzieła są bohaterowie i to jak napiszą ich scenarzyści. Bez ciekawych postaci nie jest łatwo opowiedzieć historię, ponieważ to komu się ona przytrafiła jest dla widza najważniejsze. Jednak od każdej zasady istnieją wyjątki, a Argo takim właśnie jest. Tutaj może nie ma zbyt interesujących postaci, o wszystkich uczestnikach wydarzeń wiemy niewiele, jednak intryga jest w każdym momencie filmu tak napięta a wyścig z czasem tak interesujący, że po prostu nie mamy czasu zastanawiać się nad niczym innym. Warto więc docenić fakt, że stare wygi w postaci Johna Goodmana, Alana Arkina i Bryana Cranstona są w stanie zagrać naprawdę świetne role. O Afflecku i ludziach grających przemycanych zakładników można powiedzieć tyle, że nie przeszkadzają w czerpaniu przyjemności z seansu. W tym przypadku w zupełności wystarczy.
Bo Operacja Argo to przede wszystkim akcja. Przeszmuglowanie ludzi przez lotnisko w najbardziej strzeżonym państwie na świecie pod przykrywką ekipy filmowej, szukającej planu zdjęciowego do widowiska science fiction, to przecież najlepszy z najgorszych pomysłów, prawdziwe mission impossible, w którym dosłownie co chwilę coś może pójść nie tak. I widać że Affleck ma świetne wyczucie tematu. Napięcie stopniuje idealnie, wydawałoby się nudne negocjacje w wytwórni filmowej co rusz przeplata bardziej dramatycznymi scenami, które przypominają widzom dlaczego akcję trzeba przeprowadzić jak najszybciej i co jest stawką gry (scena w której czytany jest scenariusz Argo!). W finale rezygnuje z tego typu zabiegów, jednak wtedy ich już absolutnie nie potrzebuje. Czasem jednak pudłuje muzyka, która potrafi próbować nadać ślimaczy ton scenom, które powinniśmy śledzić z zapartym tchem.
Oprócz Oscarów za najlepszy film oraz scenariusz adaptowany, film otrzymał jeszcze jednego, którego laureatem był William Goldenberg, montażysta. I to właśnie to wyróżnienie podlega najmniejszym wątpliwościom co do słuszności, ponieważ sposób w jaki połączył stare, stylizowane na kronikarskie materiały epoki z resztą filmu to świetna robota. Do samego oddania realiów w jakich toczy się akcja filmu również nie sposób się przyczepić. Może lepiej zrobiłoby mu jednak gdyby był troszkę mniej grzeczny. Wulgaryzmów, łącznie z moim ulubionym Argo f**k yourself jest co prawda sporo, ale według mnie film zyskałby na troszkę większej ilości przemocy. A i dzielni amerykanie staliby się jeszcze dzielniejsi.
Zobacz również: The Batman – jaki powinien być film według Franka Millera?
Oczywiście nie jest to film bez wad. Tak jak wspomniałem skorzystałby na lepszym rysie postaci, szczególnie głównego bohatera. Wątki obyczajowe z nim związane są potraktowane marginalnie, dlatego zastanawiam się czy film nie skorzystałby gdyby pominąć je w ogóle. Bo to film, który najlepszy jest wtedy gdy zajmuje się tytułową operacją. Affleck pokazuje że nawet bez ciekawych bohaterów można widzów zainteresować akcją. Tylko trzeba zrobić to dobrze.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe