Powrót do przeszłości – recenzja “Manitou” (1978)

Graham Masterton to jeden z najpopularniejszych autorów grozy na świecie, często stawiany na piedestale obok Stephena Kinga. Nic dziwnego: od lat 70-tych stworzył grubo ponad 100 powieści z różnych gatunków, chociaż to właśnie horror zawsze był najbliższy jego sercu. Ekranizacja debiutanckiej powieści urodzonego w Szkocji pisarza – „Manitou” – to właśnie film grozy nakręcony przez Williama Girdlera w 1978 roku. Bardzo ograniczony budżet oraz możliwości techniczne nie przeszkodziły reżyserowi w zebraniu będącej na topie obsady i zrealizowaniu swojej wizji. Na planie znalazł się między innymi równie popularny, co przystojny Tony Curtis, ojciec TEJ Jamie Lee Curtis.

 

manitou1

Fabuła filmu z grubsza opiera się na książce. Harry Erskine to cwaniak, dowcipniś, odważny tchórz, a do tego fałszywy jasnowidz. Zostaje on wplątany w niecodzienną aferę, gdy jego dziewczynie na karku zaczyna wyrastać guz nieznanego pochodzenia. Po szeregu konsultacji medycznych okazuje się, że nie jest to zwykła narośl, tylko… ludzki płód, rozwijający się w zastraszającym tempie. Wokół głównych bohaterów zaczynają dziać się dziwne i przerażające rzeczy, prowadzące do niecodziennego odkrycia – płód jest reinkarnacją siedemnastowiecznego, indiańskiego szamana Misquamacusa, który odradza się po trzystu latach, by dokonać zemsty na białych ludziach, którzy swojego czasu unicestwili jego lud. Misquamacus to potężny czarownik, zdolny do przywołania najpotężniejszych indiańskich demonów zagrażających światu. Harry i jego przyjaciele będą musieli stawić mu czoła. Konfrontacja między pradawną indiańską magią, a nowoczesną techniką białego człowieka nieuchronnie się zbliża.

William Girdler, młody reżyser, który zginął tragicznie w katastrofie helikoptera w trakcie poszukiwań nowych lokacji do kolejnego filmu, nie bał się wycinać, naginać i interpretować na własny sposób wątków z legendarnej powieści Mastertona. Dla przykładu, Harry Erskine i Karen Tandy byli kochankami, a nie przypadkowymi znajomymi. Film milczy natomiast w kwestii tego, czego bał się szaman Misquamacus i jak próbowano go pokonać z pomocą oddziału policji. Większość wydarzeń jest jednak w filmie bardzo podobna do tych znanych z książki Brytyjczyka.

Nominowany do Oscara Tony Curtis (niezapomniany partner Marylin Monroe w „Pół żartem, pół serio”) zagrał główną rolę, brawurowo wcielając się w lekkoducha udającego jasnowidza, żeby wyciągać pieniądze od starszych pań. Towarzyszył mu Michael Ansara, zmarły dwa lata temu aktor syryjskiego pochodzenia, w roli przyjacielskiego szamana Johna Śpiewająca Skała. Partnerowała im z kolei Susan Strasberg, córka Lee Strasberga, odtwórcy roli Hymana Rotha w „Ojcu Chrzestnym II”. Wszyscy aktorsko wypadli zaskakująco dobrze, oczywiście jak na ówczesne standardy gatunkowe. Do filmu należy jednak podejść z bardzo dużym dystansem i przymrużeniem oka, akceptując klimat kina lat siedemdziesiątych i prawa, które nim rządziły.462146_1282429656050_500_258

Kilka naprawdę wyrazistych, trzymających w napięciu scen to jeszcze trochę za mało, żeby stworzyć bardzo dobry film, nie mówiąc już o ekranizacji dzieła, które po dziś dzień nosi status kultowego. Archaiczne efekty specjalne potrafią nie tyle przerazić, co rozśmieszyć – dla przykładu, człowieka obdartego ze skóry grał aktor w… nasiąkniętym czerwonym płynem kombinezonie! Komicznie wypadają również demony, które na pomoc wzywa Misquamacus. Człowiek w stroju jaszczurki, czołgający się po szpitalnym korytarzu, woła o pomstę do nieba. Finałowa potyczka z głównym antagonistą to z kolei feeria świateł, barw i laserów, kilka wystrzałów i wybuchów – generalnie jeden wielki, przestarzały efekt specjalny, pasujący jak pięść do nosa. Podobno Girdler zdecydował się na taką, a nie inną koncepcję, będąc pod wpływem debiutujących rok wcześniej… „Gwiezdnych Wojen”! Świetnie za to przedstawiona jest sama postać Misquamacusa – jego zdeformowane ciało umazane błonami płodowymi i przerażające spojrzenie potrafią podnieść widzowi ciśnienie.manitou6

Sam film broni się, jako campowe kino do obejrzenia w piątkowy wieczór. Dla fanów twórczości Mastertona jest to oczywiście pozycja obowiązkowa, ponieważ po dziś dzień nie doczekali się oni żadnej innej, pełnometrażowej adaptacji jego dzieł. Jasne, nie wszystko tu zagrało – być może gdyby nie przedwczesna śmierć reżysera, zanim „Manitou” trafił do postprodukcji, finalna wersja wyglądałaby inaczej? Najbardziej jednak można narzekać na polskie wydanie DVD tego rzadko spotykanego filmu – autor tłumaczenia nie czytał książki, miał również problemy ze słuchem. Poprzekręcane imiona i nazwiska bohaterów, kilka błędów i niedoróbek, dodatki ograniczone do trailera i sylwetek dwóch aktorów i reżysera są największą bolączką tej produkcji, mimo iż wydanie takiej perełki na polskim rynku i tak jest inicjatywą godną najwyższego uznania.

https://www.youtube.com/watch?v=yIKU9hzRq6k

Zastępca redaktora naczelnego

PR-owiec, recenzent, geek. Kocha kino, seriale, książki, komiksy i gry. Kumpel Grahama Mastertona. W MR odpowiedzialny za dział komiksów, książek i gier planszowych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?