– Musimy porozmawiać o Kevinie. Jeśli nawet przyjdzie na Gwiazdkę, będzie nieco odmieniony.
Tymi słowami powinien rozpocząć się zwiastun ekranizacji psychologicznej książki Lionel Shriver, która wstrząsnęła opinią publiczną w 2003 roku. Autorka o męsko brzmiącym imieniu zmieniła je, gdyż uznała, że „Margaret Ann” nie oddaje do końca jej osobowości. Książka napisana w formie listów obrazowała stan psychiczny kobiety, której syn zamordował kilkanaście osób, dokonując masakry w swojej szkole. Matka próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie „dlaczego?”, jednocześnie starając się ustalić, co zrobiła źle i czy to mogła być jej wina.
Właśnie temat winy zostaje mocno uwypuklony w filmie Lynne Ramsay, która już w 2005 roku interesowała się wyreżyserowaniem tej produkcji, pomimo braku dużego doświadczenia. Udało jej się osiągnąć cel i chwała jej za to, ponieważ kobiece spojrzenie na problem wydawało się być najlepszym wyjściem. Mężczyźnie trudno byłoby odwzorować kobiecą psychikę, zwłaszcza napędzaną instynktem macierzyńskim. Nie mówiąc już o zmianach, jakie zachodzą w niej podczas regularnego pędu do autodestrukcji.
Właściwie od początku wiemy, że nastoletni Kevin będzie sprawcą wstrząsającej tragedii, więc suspensu fabularnego w filmie próżno szukać. Brak kryminalnej zagadki w niczym jednak nie przeszkadza, gdyż widzowie i tak siedzą na krawędzi fotela już od pierwszych minut, kiedy to poznajemy chłopaka o wiele młodszego, ale już przejawiającego skłonności co najmniej socjopatyczne. Napięcie sięga zenitu, kiedy na ekranie pojawia się Tilda Swinton w roli matki Kevina. Mówcie co chcecie, ale ja do dziś nie potrafię określić, czy jest to najbrzydsza współczesna aktorka, czy jedna z najpiękniejszych. Jedno jest pewne – w swoim fachu jest fantastyczna, a każda sekunda jej obecności na ekranie przepełniona jest pierwotnym, zwierzęcym magnetyzmem, od którego nie można oderwać wzroku. Partneruje jej John C. Reilly w roli męża (tutaj nie ma już problemów z określeniem, czy jest przystojny) i fantastyczny Ezra Miller (rocznik 1993) w roli Kevina. Dość powiedzieć, że cała trójka radzi sobie wyśmienicie. Ba, nawet wybitnie. Kreacja Swinton jest chyba najlepszą w jej karierze, jest to rola rewolucyjna, wdzierająca się głęboko w zakamarki umysłu widza. Po raz pierwszy od dawien dawna mogę stwierdzić – „tak, zasłużyła na Oscara, jak nikt inny”.
Wiadomo, że matczyna miłość nie zna granic i nawet po złamaniu wszelkich zasad prawnych i moralnych, syn pozostanie synem. Nie to jest jednak głównym tematem, jaki poruszają twórcy obrazu. Najważniejsze pytanie brzmi bowiem „czy człowiek może urodzić się zły?”.
A najlepsze jest to, że film nawet nie stara się zbytnio na nie odpowiedzieć. Daje widzowi narzędzia, w postaci scen mniej lub bardziej symbolicznych (świetny prolog!) i wysyła do wielkiej piaskownicy z zakopanymi wskazówkami, których wyłącznym zadaniem jest dawać do myślenia. Nie pomaga w tym zaburzona chronologia wydarzeń, w której widzimy stopniowy rozpad kobiety sukcesu i jej lądowanie na skraju załamania nerwowego. Przemianie nie ulega jednak Kevin – cały czas jest cyniczny, złośliwy i przepełniony nienawiścią, a przy tym piekielnie czarujący i inteligentny. Te dwa charaktery stoczą ze sobą epicką, metaforyczną walkę, staczając się w wir chaosu, który pociągnie ze sobą wiele ofiar.
Na osobny akapit zasługuje niecodzienna realizacja filmu. Na pierwszy rzut oka wyróżnia się doskonałe udźwiękowienie, zwłaszcza odgłosy drugiego planu. Ich zadaniem jest uwypuklenie szczegółów, zwrócenie uwagi na drobnostki dnia codziennego, które czasem urastają do rangi symbolu. Kultowa stanie się scena, kiedy matka z młodym Kevinem w wózeczku przystaje przy robotniku z młotem pneumatycznym i z upodobaniem wsłuchuje się w dźwięk narzędzia, które przykrywa najbardziej znienawidzony odgłos – płacz dziecka. Sceny te podkreśla również niestandardowe, z pozoru bardzo niedbałe kadrowanie, które niedzielnemu widzowi skojarzy się ze spartaczoną robotą, w rzeczywistości będąc jednak uzupełniającym wydźwięk filmu majstersztykiem. Dzieła zniszczenia psychiki widza dopełniają wybitne dialogi, zwłaszcza spostrzeżenia Kevina na temat współczesnej rzeczywistości, telewizji i macierzyństwa. Wspólna scena z matką w restauracji na długo pozostanie mi w pamięci.
„Musimy porozmawiać o Kevinie” przegrał walkę o Złotą Palmę w Cannes z „Drzewem życia”. Czy słusznie? Pozostawiam to Waszej indywidualnej ocenie. Niemniej jednak dzieło reżyserki ze Szkocji pozostawiło w mojej duszy i umyśle skazę, którą ciężko będzie zmazać. Jest to obraz przerażająco naturalistyczny, cichy, wręcz obskurny, bez żadnych ozdobników, czy chociażby miligrama patosu. Co gorsza, film ten zaszczepił we mnie lęk, którego do tej pory nie czułem. Czy mnie również może spotkać taka sytuacja? Jak bym sobie z nią poradził? I czy miałoby to jakikolwiek sens i znaczenie? Nie. I o to właśnie chodzi, bo zło niejednokrotnie dzieje się właśnie bez powodu i bez znaczenia.
Zapomnijcie o Macaulayu Culkinie, który wszędzie był sam. Zapomnijcie o Damienie z „Omenu”, tu nie ma miejsca na wątki nadprzyrodzone. Stevie Griffin to postać z kreskówki dla dorosłych, a Dominik z „Sali samobójców” to w ostateczności tylko zagubiony chłopak. Nadeszło nowe wcielenie zła. A imię jego – Kevin.
https://www.youtube.com/watch?v=B-8Q7eoEaxo