Zakończenie pierwszej części „Resident Evil” nie pozostawiało jakichkolwiek wątpliwości – sequel był planowany od początku. Pierwsza część wyprodukowana za „jedyne” 30 milionów dolarów zwróciła się ponad trzykrotnie, więc taka decyzja nie powinna nikogo dziwić. Gier z serii RE jest pod dostatkiem, co daje sporo materiału do obróbki, zwłaszcza jeśli stawia się na sceny akcji, a nie na meandry fabularne. Paul W.S. Anderson tym razem zadowolił się rolą producenta i scenarzysty, a fotel reżyserski odstąpił Alexandrowi Wittowi, specjaliście od zdjęć i asystentowi. „Resident Evil 2” to debiut Witta, jeśli chodzi o reżyserię.
Od razu trzeba przyznać, że braku doświadczenia reżysera po filmie nie widać, a przynajmniej w porównaniu z pierwszą częścią. Niejednokrotnie sequel przewyższa swojego poprzednika, głównie dlatego, że akcja wychodzi z podziemnego „Ula” na powierzchnię Racoon City, gdzie wirus zdążył się już na dobre rozprzestrzenić. Trwa kwarantanna, garstka ludzi walczy o przetrwanie. Wśród nich jest Alice, która odzyskuje pamięć, a także swoje umiejętności bojowe. Zdobywa też sojuszników w postaci seksownej i twardej policjantki Jill Valentine czy komandosa Carlosa Oliveiry. Oprócz hord nieumarłych w mieście szaleje tzw. Projekt Nemesis, żywcem wyjęty z trzeciej części gry. Ten wielki, zmutowany skurczybyk, uzbrojony w wyrzutnię rakiet i działko M 134, nie trudzi się mówieniem, za to lubi zabijać. A jest praktycznie niezniszczalny.
Tym razem budżet był nieco wyższy, co przełożyło się na widowiskowość produkcji. Na pierwszy rzut oka widać, że dzieje się więcej i lepiej. Film skierowany jest głównie do miłośników serii gier, którzy na każdym kroku znajdą jakieś smaczki nawiązujące do elektronicznego oryginału. Są ci sami bohaterowie, niektóre sceny, no i pamiętny Nemesis, który jednocześnie stanowi największą zaletę i wadę filmu. Czemu? W trzeciej części gry pojawiał się on cyklicznie, a bohaterka zmuszona była do walki, często nie mając odpowiedniego ekwipunku, będąc zdana tylko na siebie. Nemesis w filmie wygląda podobnie, ale zachowuje się zgoła inaczej. Z kolei Alice nie trzyma względem niego odpowiedniego dystansu, jednocześnie zmniejszając u widza poczucie zagrożenia. W końcu jeśli ona się nie boi, to czemu ja mam się bać?
Podróż przez zarażone miasto ma stanowić ratunek dla małej dziewczynki, na polecenie niepełnosprawnego naukowca, który o wirusie wie więcej, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Bohaterowie są nieźle zagrani, co jest zasługą charakterystycznych aktorów. Papierowe charaktery nie kłują w oczy tak jak w pierwszej części, ponieważ cała konwencja została stworzona bardziej pod grę i nie stara się nawet pozować na horror. Oczywiście poziom absurdu i nagromadzenie nielogiczności podniesiono do nieba, także zalecane jest kompletne wyłączenie mózgu. Oglądamy grę – ze wszystkimi implikacjami w postaci szczątkowej fabuły, słabej choreografii walk i zbyt wielu efektownych scen z wybuchami i wystrzałami.
Musimy zaakceptować fakt, że bohaterowie podczas kolejnej nocy żywych trupów idą przez cmentarz i to, że Alice potrafi za pomocą motoru i kościoła rozwalić w dwie minuty kilka wielkich potworów. Widzowie poszukujący czegoś więcej niż młócki będą srogo zawiedzeni. Fani gier wręcz przeciwnie, ponieważ czasem można się poczuć, jakby dzierżyło się pada od konsoli. Jeśli jednak nie graliście w „Resident Evil”, szukacie filmu z fabułą, efekty specjalne Was nie interesują i chcecie się bać, omińcie „Apocalypse” szerokim łukiem.
https://www.youtube.com/watch?v=7IM9e3yYLzM