2013 rok zaczął się od mocnego, kinowego uderzenia. Gorączka przed Oscarami sięgała zenitu, a polscy widzowie od 13 stycznia mogli obejrzeć najnowsze dzieło Anga Lee, twórcy tego słabszego „Hulka” i dobrej „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Obraz „Życie Pi”, nominowany aż do 11 statuetek (z których zgarnął cztery), jest ekranizacją bestsellerowej powieści Yanna Martela, laureata nagrody Bookera.
Poznajemy młodego Pi Patela, który od najmłodszych lat borykał się z problemami w szkole. Koledzy nie dawali mu żyć i przezywali go, ze względu na bardzo specyficzne imię, kojarzące się z pewną…czynnością fizjologiczną. Chłopiec musiał więc imponować innym swoją wiedzą. Pi dawał sobie radę – był bardzo inteligentnym dzieckiem, wychowywanym przez pragmatycznych rodziców w prawie że magicznej atmosferze indyjskiego ogrodu zoologicznego. W wolnych chwilach chłopak poszukiwał swojej religijnej tożsamości, próbując wybrać najodpowiedniejszą dla siebie wiarę. Doszedł do wniosków, o których nie śniło się filozofom. Kto bowiem powiedział, że człowiek musi być wierny tylko jednej religii?
Kiedy rodzicom zaczęło się wieść nieco gorzej, zdecydowali się wyemigrować z Indii, wraz z całym dobrodziejstwem zoologicznego inwentarza. Wielki statek wypchany po brzegi zwierzętami (gdzieś już to słyszałem…) napotyka sztorm, w wyniku którego idzie na dno. 16-letni wówczas Pi traci w jednej chwili wszystko, co miał – rodzinę, dobytek, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Zostaje mu tylko niewielka, ratunkowa szalupa, siła charakteru i… niezachwiana wiara. Na łódce zostało jeszcze kilka zwierząt – zebra, orangutan, hiena i… ogromny tygrys bengalski. Pi, na środku oceanu, z ograniczoną ilością jedzenia i picia, poddany zostaje najbardziej niebezpiecznej z prób. Trzeba przecież jakoś dogadać się z tygrysem i spróbować dopłynąć do bezpiecznej przystani. A wokół, gdzie okiem sięgnąć, sama woda.
Ang Lee, wykorzystując całe swoje reżyserskie doświadczenie, dokonał małego cudu – przeniósł książkę będącą filozoficzno-religijnym traktatem na ekran kinowy, opierając się wyłącznie na aktorach hinduskich (nie licząc Rafe’a Spalla i gościnnego występu „rosyjskiej” gwiazdy kina, Gerarda Depardieu). Prawdziwym wyzwaniem były jednak wizualia. Twórcom udało się ukazać tą fantastyczną, wręcz baśniową podróż w przepiękny sposób. Na efekt końcowy złożyło się wysmakowane i nienachalne użycie techniki 3D, przecudowne nasycenie kolorów i wiarygodne oddanie prawie że narkotycznych wizji. Dzięki temu, podczas seansu widz ma wrażenie, że przygoda Pi Patela balansuje na granicy jawy i snu.
„Życie Pi” to kino magiczne i absolutnie niesamowite. Musicie jednak uważać, bardzo łatwo bowiem jest dać się zwieść i odebrać film powierzchownie. I faktycznie, z początku dzieło Lee wydaje się być co najwyżej ładną, ale niewiarygodną przygodową opowiastką dla młodszych odbiorców, którą można pomylić z kolejną produkcją Disneya. Chłopiec i tygrys współdzielący małą łódkę? Wystarczy jednak spojrzeć głębiej i doznać olśnienia – „Życie Pi” to arcygłęboki, poważny traktat o naturze Boga, człowieka i zwierzęcia, który na dodatek w wielkim (chociaż wcale nie spektakularnym) finale funduje widzowi potężny wstrząs, wywracając cały odbiór filmu o 180 stopni. Łzy w oczach to mało: ja czułem wstyd i zwyczajnie zrobiło mi się głupio, kiedy zobaczyłem, jak bardzo ograniczony był mój punkt widzenia. Nie, nie zobaczyłem. ZROZUMIAŁEM. Bo „Życie Pi” nie wbija widzom nic do głowy łopatą. Film zadaje pytania, do tego niezwykle trafne, a odpowiedzieć na nie możemy sobie sami.
Nieważne, czy jesteście zadeklarowanymi ateistami czy też zagorzałymi katolikami – ten film powinien dotrzeć do każdego widza. Religijny chłopak, nie poddający się ani na moment, jest jedynie katalizatorem do wykreowania przepięknej metafory, którą Ang Lee potrafił umiejętnie utrzymać w ryzach. Mało tego – nadał jej artystyczną formę za pomocą środków filmowych i efektów specjalnych, z charakterystyczną dla siebie wirtuozerią. Oczywiście, miejscami film ten przypomina błyszczące świecidełko, bajeczkę w stylu „Avatara”, ale to tylko chwilowe spadki formy. Kiedy już „Życie Pi” olśni i przykuje uwagę widza, wyłoni się z niego obraz tego, czym jest naprawdę – pięknym, głębokim i chyba najbardziej uduchowionym filmem, jaki kiedykolwiek widziałem.
https://www.youtube.com/watch?v=j9Hjrs6WQ8M