Tim Burton to reżyser, którego dzieła mocno dzielą odbiorców. Jedni uwielbiają jego niepowtarzalny styl, baśniowość i epickość kreowanych światów, inni błyskawicznie ripostują, że w świecie tym osadza wydmuszki, filmy puste, będące przerostem formy nad treścią. Swój własny autorski sznyt na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nadał dwóm filmom o najbardziej znanym superbohaterze świata. Dzisiaj chciałbym przypomnieć ten lepszy z nich.
„Powrót Batmana” otwiera znakomita sekwencja, w której możemy poznać trudną przeszłość przeciwnika człowieka-nietoperza, Oswalda Cobblepota, znanego lepiej jako Pingwin. Porzucone, niechciane, nieco inne dziecko, zostaje wyrzucone do kanałów przez swoich rodziców. Gdy tak spływa w wózku po podziemiach Gotham zaczyna się znakomita czołówka, dopełniona oczywiście kapitalnym, nieco zmienionym na potrzeby tego filmu motywem muzycznym Danny’ego Elfmana. Do dziś zastanawiam się, który temat przewodni brzmi lepiej, ten z pierwszego „Batmana” czy jednak z „Powrotu”. Jeden i drugi zaliczam do ścisłego topu muzyki filmowej.
https://www.youtube.com/watch?v=LN3OLxHTq98
W rolę Bruce’a Wayne’a po raz drugi wciela się tu Michael Keaton i tylko potwierdza że jest bardzo dobrym wyborem do niej. Może i jest trochę za niski na Batmana, ale nadrabia to tajemniczością oraz lekkim szaleństwem. Każdy podejrzany typ, jaki kręci się po Gotham, staje się od razu jego obsesją, nad którą trudno jest mu zapanować. Nie on jest jednak w tym filmie najważniejszy. Pierwsze skrzypce znów grają postacie drugoplanowe. Pingwin, w którego wciela się Danny DeVito, z racji swojej nieobliczalności i szaleństwa jest świetnym przeciwnikiem dla Mrocznego Rycerza. W dodatku jest postacią tragiczną, naznaczoną przez traumatyczną przeszłość i odmieńcem, co urodzony w New Jersey aktor fantastycznie oddaje. Jeśli tak jak ja śmiejecie się czasem z Oscarowych werdyktów Akademii, przypomnę tylko, że DeVito za tę rolę został nominowany do Złotej Maliny. To prawdziwe kuriozum.
Gwiazdą widowiska jest jednak Selina Kyle, czyli Catwoman, którą gra Michelle Pfeiffer. Aktorka znakomicie portretuje przemianę niezdarnej sekretarki, którą nikt się nie przejmuje, a gdy wraca do domu wita się ze swoim mężem, dopiero kilka sekund później przypominając sobie, że takowy nie istnieje, w piękną, groźną i zwinną kocicę. Scena w której Selina „zrywa” ze swoim dotychczasowym, nędznym życiem jest kwintesencją autorskiego stylu Burtona. Popis nie tylko aktorski, ale także reżyserski. Zarówno Anne Hathaway w „The Dark Knight Rises”, jak i Camren Bicondova w serialu „Gotham” wykonały później kawał dobrej roboty wcielając się w postać kocicy, jednak do mistrzyni, którą była Michelle, sporo im jeszcze brakuje.
Do wspomnianego wcześniej stylu Burtona mam pewne zastrzeżenia, często mi nie pasował, scenografie filmów wydawały się sztuczne, przez co ciężej było się wczuć i utożsamić z bohaterami. Było tak min. w „Soku z Żuka” czy „Edwardzie Nożycorękim”. Osadzenie tych wszystkich kolorów i groteski w mroku Gotham okazało się jednak strzałem w dziesiątkę. Do świata Mrocznego Rycerza i wszystkich dziwaków, będących jego przeciwnikami, „sztuczność” ta pasuje wręcz idealnie, nadając filmowi fantastyczny klimat mrocznej bajki dla dorosłych. Mam wrażenie, że operator kręcący zdjęcia twierdzi podobnie, ponieważ film pełny jest dłuższych ujęć, w których można dostrzec zachwyt nad wykreowaną scenografią. Jakby chciał nam wszystkim powiedzieć: „Spójrzcie, jakie to jest piękne!”.
Film dzisiaj jest już klasykiem, i należy do ścisłej czołówki kinowych opowieści o Batmanie. Wśród fanów cały czas trwa debata, czy lepsze były filmy Burtona czy Nolana, jednak są to produkcje tak odmienne koncepcyjnie i stylowo, że bardzo trudno to jednoznacznie określić. Obaj panowie jednak mają jedną cechę wspólną. Jeden i drugi bowiem, przy okazji filmu o przygodach Bruce’a Wayne’a, nakręcili jak do tej pory swoje opus magnum.