Powrót do przeszłości #66 – Recenzja „Domu tysiąca trupów” (2003)

Czas pędzi jak oszalały. Ponad dwanaście lat temu amerykańskiemu reżyserowi i muzykowi metalowemu Robowi Zombie dane było zadebiutować w przemyśle filmowym. Debiutancki produkt przyszłej ikony kina grozy, „House of 1000 Corpses”, podzielił odbiorców na dwa obozy, a Zombie chwalony był za biegłość w tworzeniu jednostkowego, wyzywającego i obłąkanego klimatu, choć zarazem krytykowany za obcesowe natchnienie duchem kina exploitation. Oglądając „Dom…” z perspektywy dekady, dostrzeżemy, że jest to film torujący Zombie’mu drogę do dalszej kariery, podobny do kolejnych dzieł kontrowersyjnego reżysera. Co najistotniejsze – to nieodparcie dobry horror, pełen zalet i rewelacji.

1000-kapitan

Halloween. Podróżujący po obrzeżach Teksasu studenci zapoznają się z „wiejskimi legendami”, licząc na dreszcz emocji. W muzeum niejakiego Kapitana Spauldinga zainspirowani zostają historią sadystycznego mordercy, Doktora Satana. Przypowieść dotycząca szaleńca okazuje się bardziej niż prawdziwa, gdy młodzi zawierają znajomość z ekstrawagancką rodziną Firefly’ów – mieszkających w okolicy kanibalów, polujących na naiwnych wędrowców.

„Dom tysiąca trupów” to film szelmowski, zbójecko zdobywający widownię nieprzewidywalnym urokiem (w makabrycznym, oczywiście, tych słów ujęciu). Za sprawą swojej pierwszej fabuły Zombie zabiera odbiorcę w szaleńczą podróż. Widza-współpasażera niemalże udaje mu się zakneblować i zniewolić, a na pewno zahipnotyzować – od „Trupów” nie można oderwać oczu. Nic dziwnego. Dom Firefly’ów to miejsce niezwykłe, a w świecie reżysera wszystko może się wydarzyć.

1000-sekta

Siła filmu tkwi w jego kreskówkowych i dowcipnych antybohaterach. Są to postaci hałaśliwe, bombastyczne i zasadniczo przesadne. Mącąc te – jakże skrajne – aspekty ich osobowości z jednoczesną charyzmą i nieomal sympatycznością, Zombie skonstruował horrorowe indywidua roku (Anno Domini 2003 pod względem kina grozy został wręcz zmiażdżony przez debiut Amerykanina) – co najmniej roku. Z członkami rodziny Firefly Zombie sympatyzuje się od pierwszej chwili ich obecności na ekranie. Czwórka młodzieńców – krzywdzonych przez maniakalnych Teksańczyków – gra tu drugie skrzypce, choć Erin Daniels, kreśląca zachowawczą i wyważoną postać nastoletniej heroiny, wypada zdecydowanie intrygująco i jawi się jak szlachetna scream queen.

1000-fishboy

Mocną stroną „Domu…” jest jego uduchowienie. Tak, horror o kanibalistycznym klanie posiada psyche. Zombie, który zna film grozy jak żaden inny współczesny reżyser, tchnął w swój obraz duszę klasycznego kina klasy „B”. Nawiązań do slasherowskich prekursorów, dzieł spod znaku gore, a nawet szkoły włoskiej w tytułowej posiadłości i jej okolicy nie brakuje. Właśnie odniesienia, z których zdecydował się skorzystać Zombie, wytaczane są przeciw niemu jako zarzut braku inwencji. Artysta posiada na szczęście wielką energię twórczą, co udowadnia za pośrednictwem muzyki, zdjęć i montażu. Osobliwa otoczka graficzna i oryginalna warstwa dźwiękowa pokrywają się z psychotycznym klimatem filmu.

Poprzez nawiązania do klasyki Rob Zombie wytyczył własną ścieżkę w świecie horroru i tym samym udowodnił swój geniusz.

1000-sheri

Mroczny, satanistyczny motyw morderstw. Niestosownie komediowy ton, bawiący i zarazem wprawiający w zakłopotanie. Katowanie zmysłów ciężką oprawą audiowizualną. W skrócie: niepokój i szaleństwo. Po seansie „Domu tysiąca trupów” nie będziesz wiedział, jak się nazywasz; będziesz jedynie świadomy, że obejrzałeś coś paskudnego. Nie ma w tym obrazie bohaterów – są obmierźli antagoniści. Fakt, że w swoim debiutanckim projekcie Zombie postawił na tak radykalne rozwiązanie, to tylko wisienka na torcie, szczyt wielu walorów filmu. Filmu, który, choć nie plasował się w rankingach najlepszych dreszczowców ostatniej dekady, zasługiwał na to.

Stały współpracownik

Autor bloga HisNameIsDeath.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?