Z okazji premiery sequela Iluzji warto powrócić do oryginału i choć na chwilę zastanowić się co stanowiło przed kilku laty o sukcesie tego dość skromnego jak na Fabrykę Snów, letniego blockbustera. Za kamerą stanął rasowy hollywoodzki rzemieślnik Louis Leterrier, znany z dość przeciętnego, ale lekkiego Niesamowitego Hulka, jeszcze z Edwardem Nortonem oraz jeden ze współtwórców pierwszej części Transportera, który jak wiemy stał się dość dochodową serią.
W filmie mamy dobrze zapowiadający się drugi plan w postaci Marka Ruffalo, któremu akompaniują rasowi weterani hollywoodzkiego kina: Michael Caine w postaci ekscentrycznego milionera oraz Morgana Freeman jako głodny sukcesu, emerytowany magik. Aktorzy zasadniczo ogrywają postacie z typowymi dla siebie cechami, więc pomimo braku głębi psychologicznej stanowią solidne wsparcie dla głównych postaci, a na ich tle potrafi wybić się jedynie wspomniany wyżej Ruffalo.
Pierwszy plan to zbiór świetnie współgrających ze sobą aktorów dobranych w większości na zasadzie kontrastu, wyróżniających się specyficznym dla siebie talentem. Ze względu na to, że jest ich aż czwórka, to również widzowi zaprezentowani zostają dość pobieżnie. Dość ciężko jest wybrać postać wiodącą. Bardzo mocno stara się Jesse Eisenberg, jednak w duecie wszystkie sceny kradnie mu Isla Fisher, która umiejętność ripostowania przejęła od męża – Sachy Barona Cohena. W tempo wraz z nimi łeb w łeb idą Woody Harrelson, świetnie i komicznie prezentując sztuczki oparte na hipnozie, ale i Dave Franco, najmniej doświadczony w ekipie, na tyle widowiskowo posługuje się kartami, że nie można mu nic zarzucić, patrząc na inne w jego karierze kreacje aktorskie.
Mając zatem solidną mieszankę aktorską, trzeba zastanowić się, co powoduje, że ten film warto obejrzeć przynajmniej dwa razy. Jest to w moim odczuciu przede wszystkim tematyka, tempo oraz dość dobrze skrojony, prawie do samego końca scenariusz. Co do tematu magii w kinie, nie ma zbyt wielu filmów z iluzjonistami w tle (no może poza serią o Harrym Potterze). W ostatnich latach wyróżnić można świetny Prestiż Christophera Nolana oraz Iluzjonistę ze wspaniałym Edwardem Nortonem, ale to niestety wszystko. Wspomniane obrazy, choć bardzo dobre, są dziełami bardziej ambitnymi i dość mocno trzeba się skupić, aby wyjaśnić i zrozumieć wszystko co dzieje się na ekranie, a część rzeczy należy sobie dopowiedzieć samemu. Iluzja natomiast traktuje ten temat bardziej po macoszemu, zostawiając pod koniec wszystkie karty na stole, na oczach widza. Nie jest to złe posunięcie, ale tylko przy założeniu dobrego tempa, które tutaj jest utrzymane i poszczególne akty spięte widowiskowymi scenami akcji świetnie ze sobą współgrają. Tempo to zasługa scenariusza, który jedyne wady pokazuje w epilogu, gdzie w natłoku wielu wątków zabrakło trochę miejsca na bardziej spójne domknięcie filmu.
Mając na uwadze sequel, warto przed seansem przypomnieć sobie oryginał, aby jeszcze lepiej zrozumieć sens prezentowanych zdarzeń. Część druga jest równie widowiskowa i pomimo braku utrzymania tempa, nie odstaje bardzo od pierwszej, także bardzo serdecznie zapraszam do kin. Finał powinien zadowolić tych, którzy marudzą przy zbyt szybkim domknięciu poprzedniej historii.