Z okazji premiery sequela Dnia Niepodległości postanowiliśmy przypomnieć oryginał, który w tym roku świętuje swoje 20-lecie wejścia na ekrany kinowe. Znany w tamtym czasie z zaledwie kilku filmów Roland Emmerich (Uniwersalny Żołnierz, Gwiezdne Wrota), tym razem odciska piętno na rozrywkowym kinie katastroficznym ze względu na rozmach oraz ustalenie pewnych umownych zasad w tego typu obrazach, powielanych później przez m. in. Michaela Baya.
W prologu zapoznajemy się z głównymi bohaterami poprzez lakoniczne przybliżenie skrawku ich życia. Postacie są całkowicie odmienne od siebie – naukowiec w postaci Jeffa Goldbluma zasadniczo cały seans ma tą samą minę i powiela w każdej scenie zdziwienie, wojskowy (Will Smith) nie posiada żadnych wad i poza rodziną oraz służbą niewiele go interesuje. Na sam koniec mamy Prezydenta (Bill Pullman), który wygłasza tak patetyczne monologi, jakich wcześniej fabryka snów nie widziała, ale posiada również ducha walki dzięki wspominanym działaniom w Zatoce Perskiej. Niby proste, niby schematyczne, ale jednak dzięki sympatycznemu, lekkiemu scenariuszowi napisanemu, przez wieloletniego współpracownika Emmericha Deana Devlina, widz stopniowo sympatyzuje z każdym z bohaterów.
Szybko następuje zawiązanie akcji, bowiem ku naszej planecie zbliża się (na 2 dni przez amerykańskim Świętem Niepodległości) ogromnych rozmiarów obiekt niewiadomego pochodzenia. W toku filmu naturalnie okazuje się, że to nie asteroida a gigantyczny statek kosmiczny. Pozostaje, zatem pytanie czy pozaziemska cywilizacja ma wrogie czy przychylne mieszkańcom ziemi. Nie mamy jednak do czynienia z przyjaznymi ludziom istotom pokroju E.T, a drapieżnikami chcącymi przejąć kontrolę nad naszą planetą. Już od momentu pierwszego kontaktu na plan pierwszy wysuwa się to, co w filmie najważniejsze, czyli efekty specjalne – nagrodzone zresztą wówczas Nagrodą Akademii.
Nie ma co zatem narzekać na schematyczność i powierzchowność prezentowanej historii czy jednobarwną, charakterystyczną dla każdego z aktorów mimikę i dość słabą ciętą ripostę. Trzeba przyznać, że w tamtych czasach film robił ogromne wrażenie i na stałe wpisał się w kanon katastroficznych filmów science-fiction. Każdy go pamięta i każdy oglądał przynajmniej kilka razy. Na widok każdego niszczonego miasta widz faktycznie otwierał szeroko oczy ze zdumienia. Sam finał sprytnie wykorzystujący historię Roswell również prowadzi do trywialnego, aczkolwiek ładnego dla oka epilogu.
Przed nami w nadchodzącym tygodniu w kinach część druga, której zwiastuny, pomimo, że zachęcające zdradzają, że będziemy mieli do czynienia z powieleniem schematu, który w ciągu 20 lat zdążył się dość mocno wyeksploatować. Do roli głównej nie udało się ponownie zaangażować Willa Smitha, który trzeba przyznać wyważał zbyt nachalny patos z prostotą historii, dzięki umiejętnościom komika. Pozostali aktorzy oryginału powtórzą swoje role, a do reżyserii powraca Emmerich, który po późniejszych sukcesach Pojutrze oraz 2012 trzeba przyznać, że na gatunku się zna. Czy wybieracie się do kina zobaczyć apokalipsę po raz drugi?