Kowabunga!
Powrót na wielkie ekrany wojowniczych żółwi ninja wywołał niemałą burzę wśród mediów, jak i oczekujących z niecierpliwością na film widzów. To przecież bohaterowie znani z kart komiksów, których niektóre, starsze pokolenia pamiętają z filmowej trylogii wydanej w latach 90. Nie brakuje również seriali oraz animacji (a także konsolowych i komputerowych gier) poświęconych przesympatycznym żółwiom ninja, lecz nie ma co ukrywać, wspomniana serii niemiłosiernie się zestarzała, a telewizyjne produkcje o ograniczonym budżecie nie pozwalały w pełni wykorzystać potencjału zawartego w papierowym pierwowzorze. Tak więc informacja o aktorskim obrazie, którego producentem został sam Michael Bay, z pewnością ucieszyła niejednego kinomana, dobrze wspominającego lata młodości spędzone w towarzystwie Leonarda, Raphaela, Donatella, Michelangelo oraz ich mentora Splintera. Budżet już był, tak samo, jak historia. Wystarczyło jedynie znaleźć odpowiedniego scenarzystę, który zgrabnie przerobiłby papierowy oryginał, przebierając go w zupełnie nowe szaty, oraz reżysera znającego temat – najlepiej fana komiksu, który podszedłby do swojej pracy z dużym zaangażowaniem i z pasją opowiedział spisaną przygodę. Tak miało być w teorii, a jak wyszło w praktyce? O tym przekonacie się, zagłębiając w najciemniejsze i najodleglejsze kanały Nowego Jorku! Jesteście gotowi stawić czoła przeznaczeniu?
Reboot opowiadający o przygodach wojowniczych żółwi ninja pozostaje wierny schematowi. Mamy zatem czterech zmutowanych bohaterów o zróżnicowanych charakterystykach; mężnych i odważnych mistrzów sztuk walk, a także spragnionych życia nastolatków pod wodzą i przede wszystkim opieką szczura Splintera. Historia widowiska pozostaje zatem kalką wcześniejszych kinowych produkcji. Oczywiście znajdziecie tutaj kilka wyraźnych odstępstw oraz różnic, jednak w ogólnym rozrachunku fabularny szkielet pozostał praktycznie nienaruszony. Należy tutaj również dodać, że opowieść pełna jest mniejszych lub większych absurdów charakterystycznych dla wielko-budżetowych produkcji akcji z Fabryki Snów, co nie powinno być dla Was nowością. Podczas seansu da się na nie przymknąć oko i cieszyć wspólną, a także, jak nietrudno się pewnie domyślić, przewidywalną, prostą oraz nawiną do bólu historią, mającą jednak swój pokrętny urok.
Mimo to fabuła stanowi tutaj tylko pretekst do kolejnych widowiskowych i zapierających dech w piersiach pojedynków wręcz czy też przy użyciu broni białej oraz scen akcji, a tych z pewnością tutaj nie brakuje. Tytułowi bracia raz po raz spuszczają manto niezbyt ogarniętym wrogom, mającym błędne przeświadczenie, że zdołają pokonać przewyższających ich o kilka klas utalentowanych żółwich wojowników. Zatem, jak na porządne kino rozrywkowe przystało, widzowie otrzymują sprawnie zmontowane, dynamiczne i wypchane po brzegi efektami CGI sceny akcji, które śledzi się z ogromną przyjemnością. Na szczególną uwagą zasługuje tutaj niespotykana dotąd wizja Shreddera. Wspomniany antagonista w wersji mechanicznego badassa gotowego sprać żółwiom tyłki, robi piorunujące wrażenie; jest to z pewnością pewnego rodzaju powiew świeżości. Na uwagę również zasługują tytułowi bohaterowie produkcji, w których przypadku komputerowy lifting zaowocował naprawdę ciekawą wizją wspomnianych postaci. Monstrualni wojownicy budzą uzasadniony podziw (wykreowani w filmowej trylogii wydanej w latach 90. już tylko i wyłącznie bawią własnym wyglądem), jednakże zachowują również swój urok i charakterystyki znane z poprzednich obrazów, dzięki czemu kinomani szybko się z nimi zżywają i zaczynają darzyć ich sympatią. Tak więc Raphael to dalej nadąsany burak szukający zwady z Leonardem przy każdej możliwej okazji, a ten z kolei zgodnie z utartym schematem przyjmuje postawę oddanego i nieco zarozumiałego pupilka Splintera. Podobnie jest z pozostałymi bohaterami – Donatellem zgrywającym szalonego naukowca, a także Michelangelo będącym typem rozrywkowego nastolatka, pragnącego zasmakować życia oraz chłonącego jak gąbka wszystkie zasłyszane głupoty z niedostępnego dla niego świata.
W parze z dobrymi efektami specjalnymi idzie udany humor, który, mimo iż nie jest najwyższych lotów, to został zaserwowany w odpowiedni sposób, dzięki czemu spełnia swoją funkcję, zapewniając widzom nieschodzący z twarzy uśmiech. Twórcy wykazali się dużym dystansem do przenoszonego przez nich na srebrne ekrany komiksu. W obrazie nie brakuje prześmiewania się z papierowego oryginału, a także puszczania oczek w stronę jego zwolenników. Oczywiście za zabawną otoczkę dzieła odpowiedzialni są zmutowania bohaterowie, wśród których prym wiedzie przekomiczny Michelangelo. Należy tutaj również wspomnieć o trafnych nawiązaniach do współczesnej popkultury.
Aktorsko produkcja nie zachwyca, lecz w tego typu kinie posiada ono marginalne wręcz znaczenie. Wygenerowani wojownicy o szlachetnych sercach dają radę, a oglądania ich poczynań i przekomarzań sprawia sporo frajdy. Żółwiom dzielnie towarzyszy na ekranie Megan Fox, która wbrew temu, czego można było się spodziewać, nie stanowi jedynie pięknej buźki – przysłowiowej damy w opresji, którą koniecznie trzeba ratować. Jej April O’Neil to zaradna baka, która doskonale radzi sobie sama, niejednokrotnie bez szwanku wychodząc z niemałych przecież kłopotów. Obok niej w roli nieśmieszonego, naczelnego błazna widowiska znalazł się Will Arnett. Niestety aktor jest mdły, a jego bohater pozbawiony polotu. Widowisko mogło się obyć bez tej postaci; z pewnością produkcja nic by na tym nie straciła, a może nawet zyskała. Ponadto, gdzieś tam w oddali przemyka przez ekran złowieszczy William Fichtner, lecz jego występ w produkcji jest niemalże epizodyczny, tak więc trudno cokolwiek na temat tego aktor powiedzieć, tak samo, jak w przypadku skrywającego się przeważnie za metalową maską Tohoru Masamune.
Wojownicze żółwie ninja to lekkie, młodzieżowe widowisko pełne efektownych scen akcji z tytułowani bohaterami z dzieciństwa w roli głównej. Obraz z całą pewnością nie jest wyśnionym rebootem z górnej półki, lecz jako niezobowiązujące kino rozrywkowe mające zapewnić dwie godziny bezmyślnej i relaksującej kopaniny, przy której można dać wypocząć przemęczonym szarym komórkom, spełnia swoje zadanie. Kierując się powyższymi kryteriami, z czystym sumieniem mogę Wam omawiany film polecić. Razem ze znajomymi, z paczką chipsów lub pudełkiem popcornu w jednej oraz coca-colą w drugiej ręce, jak również bez wysoce wygórowanych wymagań, będziecie się przednio bawić podczas seansu, a to przecież w kinie najważniejsze – czerpanie radości z oglądanego przez siebie filmu.
Źródło: Ilustracja wprowadzenia – materiały prasowe