Player One – ścieżka dźwiękowa [Recenzja i odsłuch]

Player One został przyjęty zaskakująco ciepło przez krytyków oraz widzów. Steven Spielberg powrócił. Może nie do końca w glorii i chwale, ale z pewnością nie filmem, o którym zapomną fani kina, gdy tylko zniknie z afisza.  Podejmując temat ścieżki dźwiękowej jak i także całościowej oprawy muzycznej filmu, jestem jednocześnie zadowolony i rozczarowany. Przede wszystkim, pomimo że lubię głównie właśnie numery z minonej epoki, to nie mogę znieść wrażenia, że twórcy bezczelnie korzystają z sentymentu widzów do przeszłości i atakują z każdej strony – czy to w zwiastunie czy też w samym filmie – utworami znanymi do bólu, które trzydzieści lub czterdzieści lat temu triumfowały na pierwszych miejscach list przebojów. Z drugiej strony – budzi się we mnie ta sentymentalna strona, która cieszy się, że w 2018 roku, w ogromnym multipleksie, na gigantycznym ekranie i z ogłuszających wręcz głośników może usłyszeć takie klasyki jak Faith George’a Michaela, Everybody Wants To Rule The World Tears for Fears czy Jump Van Halena. Cieszy mnie jednak, że nie wszystko zostało „skradzione” z poprzedniej epoki. W końcu konwencja filmu i sam początek mówił już, że właśnie oglądamy film, w którym na każdym kroku czeka na widza jakiś easter egg. Poza wspomnianymi już numerami, które zdecydowanie górowały i decydowały nad całym klimatem filmu, czyniąc go podróżą do przeszłości, przyjrzyjmy się muzyce stworzonej przez Alana Silvestriego.

Kompozytor znany głównie z muzyki do trylogii Powrotu do przeszłości, Avengersów  czy Forresta Gumpa stworzył ścieżkę dźwiękową, która jest dobrze wpasowana, a jednocześnie kontrastuje z futurystycznym obrazem na ekranie. W większości na pierwszym planie słyszymy smyczki oraz klarnet, a niektóre fragmenty są mocno inspirowane muzyką baroku i klasycyzmu. Szczególnie jednak w Orb of Osuvox słychać, że mamy rok 2045 – do akcji wkraczają syntezatory, które zwiastują symbiozę klasyki i modernizmu, które jak mahoń i kość słoniowa z piosenki Steviego Wondera i Paula McCartneya żyją w zgodzie. I wychodzą na tym całkiem dobrze. Na szczególną uwagę zasługuje kilka utworów, m.in. otwierający – The Oasis, chorał, który zwiastuje chyba wejście do Nieba i przemknięcie obok św. Piotra. Jest to oczywiste nawiązanie do krainy, jaką jest Oasis – Niebem na Ziemi. 

Twórcę należy docenić za polot oraz pomysł, którym spowodował, że nie jest to klasyczna muzyka filmowa. Im bliżej do środka, tym więcej mieszaniny klasycznych instrumentów i nowoczesnych, elektronicznych dźwięków. Im bliżej środka tym coraz dynamiczniej. Silvestri nie przesadza z kombinowaniem, a skupia się na złotym środku między obiema muzycznymi „epokami”. Easter eggi były ukryte nie tylko w filmie – w High 5 Assembles ewidentnie słyszymy nuty żywcem wyjęte z twórczości Williamsa i Gwiezdnych Wojen,  a „Hello, I am James Halliday” prezentuje młodszemu pokoleniu fragment z Toccaty i fugi d-moll Bacha. Na uwagę zasługuja także tykające Last Chance oraz przyjemne Main Title, które jest encyklopedycznym przykładem przewodniego tematu do filmu – w ogóle nie wychodzi poza jego schemat. Nie jest to odkrywcza i ryzykowna ścieżka dźwiękowa, ale z pewnością kolejna udana w karierze Alana Silvestriego.

Ocena: 65/100

 

Miłośnik starych filmów i równie starej muzyki. Miłuje Johnny'ego Deppa oraz Marvel Cinematic Universe. Kolekcjoner winyli i największy żyjący fan The Beatles.

Więcej informacji o
,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Paweł pisze:

a gdzie w 42 min jest New Order – Blue Monday

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?