Dirty Dancing szturmem wdarło się do amerykańskich kin latem 1987 roku. Nostalgia za latami 60. spowodowała, że film od razu został okrzyknięty przebojem. Dzieło studia Vestron Pictures w dużej mierze wzbudzało tęsknotę za młodością u ówczesnych 40-latków, ale też mówiło wszystkim nastolatkom, że warto robić w życiu to, co się kocha. Na odbiór filmu również oprócz obsady, czy wspomnianych przeze mnie aspektów tęsknoty za dawnymi czasami wpłynął też wyborny soundtrack, który po dziś jest często puszczany w całości na różnego rodzaju „nostalgicznych prywatkach” czy też rasowych, współczesnych imprezach na przemian z piosenkami Davida Guetty czy Avicii’ego.
Ponadczasowy główny temat filmu I’ve Had (The Time Of My Life) stał się wręcz (nie w Polsce, lecz np. w Stanach Zjednoczonych) motywem przewodnim wesel czy innych zabaw tanecznych, a finałowy taniec z filmu jest z lepszym lub gorszym skutkiem odtwarzany przez fanów. Patrick Swayze oraz Jennifer Grey fizycznie tworzą parę wprost z Pięknej i Bestii – główny motyw filmu przez niezorientowanych mógłby zostać uznany za zaśpiewany przez właśnie głównych aktorów. Mocny, chrypliwy głos Billa Medleya mocno kontrastuje ze spokojnym i ewidentnie czułym i kobiecym głosem Jennifer Warnes. Piosenka, która niczym dialog pomiędzy dwoma osobami jest dopełniona typowymi dla lat 80. Syntezatorami oraz mocno słyszalnym basem to kapitalne otwarcie płyty. Dodatkowo solówka na saksofonie wydaje się tutaj niezbędna – kompozycyjnie łączy dwie części piosenki i idealnie prowadzi do kulminacyjnego momentu.
Kolejny utwór pochodzący z repertuaru The Ronettes Be My Baby to jeden ze standardów lat 60. Piosenka stworzona przez Phila Spectora, jednego z najwybitniejszych ówcześnie producentów muzycznych doskonale wpasowuje się w koncepcję filmu, który skupia się na tańcu i relacji nastoletnich kochanków. Powtarzane tytułowe słowa atakujące zewsząd (w tle słychać aż ośmiu innych wokalistów, którzy śpiewają chórki) nawiedzają słuchacza długo po usłyszeniu tego utworu. 54 lata minęły, a ta piosenka ani trochę się nie zestarzała. Wybijany na perkusji rytm, solo na skrzypcach oraz głos Ronnie Spector to główne zalety drugiej piosenki z płyty. She’s Like The Wind to utwór nieodżałowanego Patricka Swayze, który pewnego wieczoru wpadł na pomysł piosenki, który spodobał się producentom – tak też trafiła do obrazu. Najbardziej nostalgiczna oraz smutna piosenka znajdująca się na tym longplayu z zapętloną melodią i rzewnym głosem Swayze’go potęguje tu ból po stracie miłości, a wplatany wokal Wendy Fraser podobnie jak w przypadku piosenki numer 1 nadaje wrażenia dialogu między kochankami. Tak jak w poprzednich utworach mocno zapadające w pamięć solo – saksofonowe oraz gitarowe.
Hungry Eyes to piosenka Erica Carmena, która powstała specjalnie na potrzeby filmu. Chwytliwa melodia oraz rytm, tak charakterystyczne dla lat 80. są tutaj nieodłączne. Tak naprawdę dzięki temu utworowi jestem w stanie stwierdzić, dlaczego soundtrack z Dirty Dancing ma status kultowego – przemawia za nim różnorodność, która powoduje, że w każdy nastrój czy niepogodę jesteśmy w stanie wrócić do tej płyty i w ramach takiego, czy innego kontekstu odnieść ją jakoś do własnych przeżyć. Wykrzyczane frazy wobec porzucającej mężczyznę kobiety są tu znamienne wraz z całą koncepcją na powtarzający się wciąż saksofonowy, wesoły motyw oraz brzmiące jak uderzanie w metalowy trójkąt dźwięki – jest to słodko-gorzka piosenka o nie do końca spełnionej miłości.
Cofamy się niemal o trzy dekady i słyszymy Stay w wykonaniu Maurice’a Williamsa. Flagowa piosenka stylu doo-wop i jednocześnie najkrótszy numer na płycie. Wyróżnia się głównie fragmentami zaśpiewanymi falsetem oraz nic nieznaczącymi i powtarzanymi przez zespół okrzykami i dźwiękami. Kolejne Yes to piosenka, która także powstała z myślą o filmie. Przebojowa i przepełniona syntezatorami dynamiczna piosenka zmusza słuchacza do bycia na tytułowe „tak”, choć zmuszanie w tym przypadku jest konieczne. You Don’t Own Me natomiast jest uwspółcześnioną wersją przeboju Lesley Gore z lat 60. Wydaje mi się, że przy oryginale należało pozostać, bo niesie ze sobą więcej walorów nie tylko artystycznych, ale też po prostu lepiej wpasowałaby się do filmu, którego akcja dzieje się w czasach powstania utworu. Hey Baby! Bruce’a Channela to typowe w dawnych utworach sprzed ery Beatlesów prężenie muskułów przed dziewczyną i nawoływanie, by zwrócić jej uwagę. Jako osoba traktująca lata 60. jako najlepsze w historii muzyki i miłośnik harmonijki ustnej, bardzo doceniam prowadzącą na równo z wokalem właśnie harmonijkę, która urozmaica nieco przeciągającą się piosenkę, która jednak w kontekście filmowej sceny ćwiczenia tańca na obalonym drzewie pasuje całkiem nieźle.
Zappacosta stworzył do filmu piosenkę Overload, która mnie nie bardzo pasuje do pozostałych piosenek, głównie pierwszej części płyty, która jest idealna. Lat osiemdziesiątych w tym numerze jest za dużo, brakuje tutaj chyba tylko Michaela Jacksona oraz prezydenta Reagana, bo znajdują się tu wszystkie inne najpopularniejsze elementy – gitara, syntezatory, wypowiadany basem tytuł piosenki oraz okrzyki w tle. Jest to najsłabszy punkt płyty. Jak dobrze, że zaraz po nim pojawia się świetne Love is Strange (Mickey & Sylvia), które pojawia się w scenie prób tanecznych i słuchane wraz z obrazem smakuje jeszcze lepiej. Kiełkujące uczucie Baby i Johnny’ego widoczne na ekranie oraz ich uczuciowe perypetie dopełniają sens tytułu. Ponadto kokietujący wokal Sylvii Vanderpool oraz główny riff z piosenki trudno wyrzucić z głowy. Po prostu jeden z mocnych punktów longplaya.
Where Are You Tonight to przedostatnia piosenka na płycie, ale ostatnia usilnie przepełniona syntezatorami i ówczesnym muzycznym stylem. Utwory tak napakowane są, jak czarna herbata, którą zbyt długo się parzy. Kiedy wyciągniemy torebkę po 3 minutach, herbata jest smaczna, ale jakby zostawić ją na dłużej to nawet rozcieńczona i słodzona nie smakuje. W przypadku tej piosenki nie jest ona aż tak irytująca, ale na tle pozostałych, tych stworzonych do filmu ewidentnie plasuje się nisko, wyżej jednak niż nieznośne Overload.
A na sam koniec znowu jesteśmy w 1956 roku. (I’ll Remember) In The Still Of The Night można uznawać za „pościelówkę” tamtej dekady. Stylem podobna do wcześniejszego Stay – rytmiczna, lecz mniej żywa. Spokojna, w wydźwięku wręcz błagalna, nie wyróżnia się jednak aż tak mocno, jak pozostałe „stare” utwory.
Wśród 12 piosenek kilka – główne te przepełnione do bólu syntezatorami — można uznać za zwykłe zapychacze. Najlepsze tak naprawdę czeka nas na początku – pierwsze 5 utworów to ewidentnie najciekawsze co może spotkać słuchacza przez prawie 40 minut odsłuchu. Brakuje tutaj kilku utworów, chyba najbardziej Do You Love Me, które pojawia się w słynnej początkowej scenie filmu. Niemniej całościowo pozostawia miłe wrażenie lekkiego cofnięcia się w czasie. A dla She’s Like The Wind czy Hungry Eyes warto ten longplay przesłuchać i zapamiętać, bo nie bez powodu odniósł taki sukces.
Ocena: 75/100