Tak to już jest z musicalami, że ich najlepszym aspektem zazwyczaj jest muzyka. I choć ta jest argumentem koniecznym, jeśli twórca chce przekonywać, że jego film jest wybitny, to rzadko kiedy jest ona głównym atutem. W La La Landzie, który jest na dobrej drodze nie tylko do zgarnięcia Oscara za najlepszy film, ale i podbicia całej ceremonii, muzyka jest nie tylko najmocniejszym punktem. Jest w nim głównym fundamentem, budulcem, a jednocześnie wisienką na torcie. Torcie, który choć nie wszystkim odpowiadał, to ciężko znaleźć osobę, która po powrocie z seansu nie wklepywałaby na Youtube soundtracku z filmu Chazelle’a.
Za oprawę muzyczną odpowiadał tu Justin Hurwitz. Już wcześniej, z Chazellem do spółki zresztą, zachwycił nas przy okazji Whiplash, ale tutaj poprzeczka została zawieszona jeszcze wyżej, a Hurwitz pokonał ją z łatwością. Stworzył arcydzieło bez słabego punktu, prowadził nas przez La La Land za rękę i choć sam film zaczął się od najintensywniejszego Another Day Of Sun to choć później tempo bywało różnie, podróż przez film wciąż była zachwycająca. Całość dopełniała oprawa na ekranie, liczne nawiązania do klasyków kina, jeszcze bardziej umilające przekaz. Sam mam sporo pretensji do twórców, że w pewnym momencie romans zaczął tu pokonywać musical, a muzyka nieco ustępowała miejsca historii, która coraz szybciej pędziła. I choć z początku można mieć wrażenie, że po Someone In The Crowd w wykonaniu Emmy Stone i jej kompanek znaczna część utworów, to brzydko mówiąc smęty, to dopiero słuchając ich po jakimś czasie możemy je tak naprawdę docenić.
Nie bez powodu w końcu City Of Stars jest nominowany do Oscara za najlepszą piosenkę (i według bukmacherów jest faworytem). Główny Mia & Seabstian’s Theme, jak już wcześniej wspominałem, jest w kolejnych częściach filmu interpretowany na szereg różnych sposobów, towarzyszy nam przy najważniejszych wydarzeniach, w tym przy ostatniej, kapitalnej zresztą scenie. A Lovely Night to uczta nie tylko dla ucha, ale i dla oka. Mam wrażenie, że jeśli ktoś nie oglądał filmu, a przesłucha jedynie soundtrack, tej piosenki nie doceni najbardziej. Można by wymieniać każdy utwór z osobna, ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że choć wszystko kręci się tu, przynajmniej teoretycznie, wokół jazzu, i choć bardzo różne są to piosenki, to tworzą one niesamowicie spójną całość.
Najlepszym dowodem na to jest zresztą zakończenie, któremu towarzyszy Epilogue. Gdy na ekranie widzimy alternatywny obrót wydarzeń, z głośników dociera do nas miks wszystkiego, co w tym filmie było najlepsze. Krótkie fragmenty poszczególnych piosenek, towarzyszących poszczególnym scenom, tylko wzmacniające nasze odczucia towarzyszące temu, że ta historia zakończyła się tak, a nie inaczej.
Przez cały film wszechobecny jest fortepian, trąbki, wszystko, co w jazzie najlepsze. Jazz nie umarł, słyszymy to nie tylko w kwestiach aktorów, ale i w wykonywanych, między innymi przez Gosslinga (który niebywale szybko opnował grę na wspomnianym instrumencie) utworach. Słychać tu dla niego hołd z każdej strony i nawet jeśli po tym filmie nie polubisz jazzu, to na pewno z dużo większym zrozumieniem spojrzysz na tych, którzy tak chłoną jego fenomen. A choć ze mnie żaden koneser tego typu muzyki, to choć seans La La Land dawno za mną, to małe arcydzieła Hurwitza od kilku tygodni pozwalają z nieco lżejszym sercem znosić nieprzyjemną, późno-zimową polską aurę i myślami wrócić do krainy marzycieli.
Ocena: 95/100
Lista utworów:
|