Abelard Giza: Na pewno jest to zupełnie inna forma i wydaje mi się, że tak jak w skeczu trwającym cztery minuty, najważniejszy jest gag-żart-gag-żart, tempo, szybkość i dążenie do puenty, to tutaj jest 1,5-godzinna historia, którą muszę zainteresować widza, a on nie chce tam, tylko żart-żart-żart i koniec, powinien się też wciągnąć, musi coś poczuć, musi wejść w klimat. Ten klimat zapewnia jakaś opowieść, coś jak bajka, którą babcia opowiada wnuczkom i musi je zainteresować.
Tak, tylko że krótkość tamtej formy jest prostsza. Zainteresować kogoś na chwilę, a przez półtorej godziny, to zupełnie inna sprawa. Ja sam byłem pewien, że mam te trzy minuty na żarcik filmowy i będzie ekstra, a potem zrobiłem film Swing (śmiech) i się okazało, że jednak nie bardzo. Tak więc tutaj mamy zupełnie inną formę i właśnie tu jest ta różnica.
Nam się doskonale współpracuje, wręcz uzupełniamy się. Kacper jest szybszy, a jego żarty to po prostu perełki, ja działam w konstrukcjach, właśnie bardziej od strony wspomnianej opowieści. Dzięki temu to wszystko się zlewa, a my wręcz jesteśmy jednym organizmem, kiedy coś wymyślamy. Nie ma tu żadnej rywalizacji, chyba że w sytuacji, gdzie kto powie coś lepszego. Tutaj działa to podświadomie, nakręca, jak również cieszy.
(Śmiech) Właśnie to jest najgorsze, bo wszyscy ludzie, którzy trąbią i krzyczą, że ten film był naprawdę zabawny, potem mówią co innego — sam widzisz, co zazwyczaj się dzieje. Ja po prostu wierzę w ten film, bo zrobiliśmy go z serca. Nad samym scenariuszem pracowało sporo osób, nie było czegoś takiego, że został napisany na kolanie i zaczęto produkcję. Nie, to jest przemyślana rzecz, zaufało nam wielu świetnych aktorów, Alek świetnie to złożył do kupy. Nad tym czuwali również porządni producenci. Wydaje mi się, że jest to naprawdę ekstra historia do obejrzenia. Wierzę, że będzie dobrze!
Ja jestem bardzo szczęśliwy, uprawiam stand-up, jestem sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Mam wielką przyjemność w byciu z ludźmi tu i teraz, w stan-upie nie ma tej czwartej ściany, wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym. Mówię do ludzi, czasami wychodzi z tego pozorowany dialog, ale wciąż czuć energię — tak jak my teraz tu rozmawiamy. Bycie na scenie okazało się na ten moment ciekawsze, ale czasami — tak jak przy tym filmie, czy jak zrobiłem serial Kryzys — lubię opowiadać też historie, zamknięte, za czwartą ścianą.
Tak naprawdę, nie można tego podsumować jednym słowem. Jest to inne, na pewno ciekawe i jeszcze ten ogień, który miałem, się nie wypalił.
Oczywiście bawi mnie to, no bo w Polskim stand-upie bardzo dużo ostrych rzeczy pada, na różne tematy. Jak się pojawiasz w mediach — a jest posucha, bo nikt ważny nie umrze w tym czasie — to trzeba o czymś opowiadać, a ten ktoś się przyczepił do czegokolwiek. Ja już właściwie nie pamiętam tej sytuacji i zawsze, jak mnie ktoś o to zapyta, to odpowiadam, że mi przysporzyło więcej fanów, sławy, ludzi, którzy zaczęli mnie rozpoznawać. Ja nigdy nie lubiłem szokować dla szokowania, nie uznaję czegoś takiego, mówię co mi leży na sercu, a że czasami niektórzy uważają za szokujące, to tylko świadczy o naszym kraju.
Właśnie słyszę, że ciągle mówisz o Limo (śmiech) to jest super!
Wiesz co, nie mam takiego swojego ulubionego. Ja uwielbiałem te krótkie formy, skecze filmowe, o których wspominasz. To są takie miniaturki i one mnie bardzo bawią, lubiłem na przykład ten o Gośce, gdzie jestem metalem razem z Szymonem, a za chwilę rapujemy wspólnie. To przebieranie, skakanie po tematach, przemycanie wielu żartów takich malutkich — niesamowita przygoda i myślę, że jeszcze bym chciał do tej formy wrócić.
Również bardzo dziękuję.
Aleksander Pietrzak: Słuchaj, mam nadzieję, że tak. To jest pierwszy krok zrobienie filmu pełnometrażowego i każda następna produkcja — w co wierzę — będzie lepsza. Przede wszystkim każdy film czegoś uczy, powoduje, że mamy większą świadomość i możemy się przygotować do pracy nad kolejnym. Jeżeli uda się ta pierwsza rzecz, to nie można stanąć na laurach i pomyśleć, że jesteśmy już świetni. Jeśli tak stwierdzimy, to kolejny tytuł okaże się klapą. Gdy będziemy podchodzić do każdego kolejnego filmu, tak jak do naszego pierwszego, może się to wszystko udać, a sami staniemy się jedynie lepsi.
Na film Juliusz, czy w ogóle na myślenie o filmie?
To wszystko były komediodramaty. Historie, którymi chciałem opowiedzieć coś ważnego, ale w sposób lekki. Dołują, czasem rozbawią, ale na ogół pozostawią z dobrym humorem na koniec. Pokazują, że z każdej sytuacji jest wyjście, że zawsze można się dogadać i pokonać jakieś przeszkody. Tak też będzie w Juliuszu. Jest komedią, lecz nie tylko to również komediodramat. Znajdziemy tu bohatera, który pokonuje swoje przeszkody i przechodzi pewną przemianę. A jaką przemianę, to już trzeba się wybrać na film i się przekonać.
Ja również pisałem wraz z nimi scenariusz, przepisałem jego draft i pracowało nas tam razem osiem osób. Stand-uperzy wymyślili tego bohatera, ale potem pracowaliśmy wspólnie i wiązało się to z bardzo trudnymi dyskusjami, rozmowami, potyczkami, walkami. Pomimo tego, wszystkim nam zależało, aby film był jak najlepszy. Powiem to troszkę inaczej. Amerykańscy scenarzyści mówią, że 90% żartów, które wymyślasz to śmiecie. 9/10 żartów trzeba wyrzucić, a ten 10 dopiero zadziała. Trzeba pisać często i trzeba pisać dużo, aż w końcu będzie coś, co rozbawi całą naszą ósemkę. Właśnie sporo czasu spędziliśmy nad tym pisaniem, trochę rzeczy wywaliliśmy do śmieci, aż w końcu wiedzieliśmy, że wreszcie jest coś, co kupiło wszystkich. Coś, co pasowało do filmu i tak naprawdę wchodziło. Jak wspomniałem, sporo czasu nad tym się męczyliśmy i ta praca była trudna.
Dokładnie tak.
Tak, bardzo dobry.
Tak! Oczywiście, że tak! Oprócz tego jest w nim — tym stylu — Alexander Payne, Billy Wilder, znajdziemy też Giuseppe Tornatore. Ja mam wielu mistrzów i z wielu filmów czerpię. Korzystam z komedii niezależnych, które bardzo lubię, Mała Miss na przykład, jest też taki film Sędzia. Przygotowując się do kręcenia, oglądam masę tytułów na podobny temat, w tym samym klimacie i bardzo z nich czerpię. Przefiltrowując to przez swoje serce, przez kulturę, w której żyjemy, przez miejsca, gdzie kręcimy i bohaterów, o których opowiadamy, to zawsze trafimy na coś innego i będzie to nasza opowieść.
Ja również kradnę i to się mówi tak: inspirują się dobrzy, a najlepsi kradną.
Wiesz, z każdym aktorem dogaduję się inaczej, każdy wymaga innego podejścia, rozmowy, skupienia. Nie ma czegoś takiego z tym dogadywaniem, to jest praca zbiorowa, a także indywidualna. Trzeba znaleźć ten idealny moment, gdy mogę współpracować ze wszystkimi, jak jest duża scena, a kiedy jest scena intymna, to trzeba pracować osobno. Te dwa aspekty się bardzo różnią.
Tak, zdecydowanie.
W ’17 roku? Hm… (Dłuższy moment zastanowienia się). Nie oglądam słabych filmów, więc nie pamiętam, który się nie podobał, staram się unikać. A jaki mnie zachwycił? A wiem! Trzy Billboardy!
Dzięki!
Wojciech Łozowski: Jak najbardziej tak. Znam ten projekt trochę, od momentu, kiedy powstawał, miałem szansę czytać pierwsze scenariusze i też zagrać małą epizodyczną rolę. Jestem podekscytowany, bo naprawdę świetne kino, widziałem wstępną sklejkę, dodatkowo dużo się zmieniło, dodali sporo nowości. Jestem więc ciekaw, a sam Juliusz to naprawdę mądre kino, jak również fajna komedia niebojąca się mocnych żartów. No i oczekiwać jedynie więcej takich filmów, chapeau bas i wielkie brawa dla całej bandy.
Dziękuję serdecznie.
Ilustracja wprowadzenia: plakat filmu Juliusz
Pierwsza odpowiedź Gizy – w stu procentach się z nią zgadzam i przyznaję, że według mnie tempo zostało perfekcyjnie zachowane.