Panie Tomaszu, produkcja opowiada o początku II wojny światowej. Nie omieszkam zadać tu rozgrzewkowego pytania – kim jest pana bohater?
To Stefan Tomaszewski, mieszkaniec Warszawy, ma trójkę dzieci, fantastyczną żonę, którą gra Agata Kulesza. Jest rezerwistą. W Polsce, co już wiemy, zacznie się wojna, obserwujemy okres tuż po tajnej mobilizacji. Stefan postanawia bronić ojczyzny, jedzie w tym celu do Gdańska. I tu mamy do czynienia z ciekawym połączeniem – jest to autentyczna postać, obrońca Poczty Gdańskiej, mamy tu zgodność historyczną. Czerpiemy mocno z historycznych postaci, ale myślę, że robimy to z godnością i klasą, nie ma tu nic przesadzonego czy nachalnego w wymowie.
Tak więc Stefan jest obrońcą Poczty Gdańskiej. Wcielając się w niego jestem niezmiernie szczęśliwy, że mogę być częścią polskiej ekipy współtworzącej serial, który ma w swym założeniu to, że bohaterami w pewien sposób są całe narody.
Czytając o powstającym serialu natrafiłem na przesłankę, że rdzeniem narracji jest historia obserwowana przez swego rodzaju everymanów, zwyczajnych, niedostrzeżonych niekiedy przez historię. Co sądzi pan o tym, że ta tragedia wojny nie jest ukazywana tylko z perspektywy dowódców, największych postaci historycznych, żołnierzy zapisanych w annałach historii, a przez z pozoru zwykłych, szarych ludzi, maluczkich bohaterów?
Bardzo podoba mi się ta idea, dlatego że interesuję się historią i dość sporo o niej czytam. Bardzo fascynujące jest dla mnie to, jak niegdyś żyli ludzie. Jak funkcjonowali, jak kompletnie inną rzeczywistość mieli! Dlatego też uważam, że ocenianie historii czy też ludzi, którzy żyli dawno temu w oparciu o naszą perspektywę jest swoistym przestępstwem historycznym. W związku z tym, mając to w głowie, bardzo spodobało mi się to przedstawienie historii w serialu. Dlatego, że zazwyczaj uczymy się o wielkich bitwach, królach, wybitnych jednostkach, a zapomina się o tym dalszym planie – planie mas, które walczą w bitwach, które budują państwa.
Tu nasuwa mi się kolejne pytanie, odnośnie tego zwykłego Jana Kowalskiego… Chociaż chyba bardziej teraz powinienem powiedzieć Johna Smitha, biorąc pod uwagę pana zagraniczną karierę. Czy Tomasz Kot to dalej trochę zwykły Jan Kowalski, pomimo tej kariery, która teraz wrzuca jeszcze wyższy bieg? Jak się pan w tym wszystkim odnajduje, w tym nowym tempie, w nowym świecie?
(śmiech) Wie pan co, to w praktyce wygląda tak: wczoraj o 22:30 zacząłem dostawać SMSy od mojej agencji w Los Angeles, godzinę później odbyłem bardzo ważną rozmowę, bo coś poważnego się działo i trzeba było zareagować, nie można było czekać. Perspektywa rozciąga się na inną strefę czasową. To trochę trudne do ogarnięcia – trochę nie moje okoliczności, jakby nie moja, znana mi rzeczywistość, dopiero się tego uczę.
Jest to krok postawiony w innym świecie?
Tak, to krok w inny świat. Na pewno Świat w ogniu jest takim też krokiem. Zobaczyliśmy tu rzeczy, których na polskich planach nie widzieliśmy, nowy sposób przygotowań, przeprowadzania prób itd. To wszystko służy temu, że ja rejestruję w sobie jakiś progres i myślę sobie – kurde, to jakiś nowy skill, nowa umiejętność – fantastycznie! Dla mnie to wspaniałe, czuję się wtedy wyśmienicie. I oby było takich chwil jak najwięcej. Oczywiście – i tu odniosę się do niektórych artykułów, które zdarzało mi się widzieć – że już jest, wielka kariera i światowa sława! No nie, to nie jest tak. Tutaj trzeba bardzo udowodnić swoją przydatność, wartość.
Czy to jest trochę ciągła walka? Nie można opuszczać gardy myśląc, że Okej, rola załatwiona, przyklepane, spokój?
Tak. Nie ma tu też czegoś takiego, że producent czy reżyser powie: O, jestem tobą zachwycony, teraz już wszystko będziesz u mnie grał. Zanim się dojdzie do momentu, w którym się jest częścią tego zespołu – czeka nas zawsze długa droga. W czasie przebywania tej drogi wszyscy bardzo dokładnie przyglądają się aktorowi. I tak na przykład – gdy miałem pierwsze rozmowy co do roli Tesli to zauważyłem jedną rzecz – są pewne elementy wspólne jak musisz przelecieć ocean i stanąć w szranki z innymi kandydatami do roli. Musisz być szybszy, musisz mieć umiejętności, których oni nie posiadają, musisz wydobyć z siebie unikalność w spojrzeniu, percepcji, przeżywaniu. I to są dopiero atuty, które można wyłożyć na stół. Nie ma czegoś takiego, że przychodzi się na przesłuchanie i mówi się, że jestem z Polski, umiem to i tamto, a wszyscy są oczarowani i mówią: Łaał, jesteś z Polski, to teraz będziesz dostawał wszystkie role!
W tym wielkim, kosmopolitycznym świecie jest pełno ludzi zza granicy, to prawie żaden atut, prawda?
Po jakimś czasie zauważyłem, że jestem po prostu gościem z Europy. Spotykałem także ludzi, którzy sądzili, że Polska jest częścią Rosji, na przykład… Po prostu, gość z Europy. Tamten jest z Wenezueli, tamten z Wschodniej Europy a ten z Anglii.
O, a więc jeśli już rozróżniają Europę na Wschodnią to już jest dobrze!…
Owszem, rozróżniają. Ale to głównie przez Zimną wojnę. Może za dwa lata już tak nie będzie. Z powodu tego filmu ludzie chcieli się ze mną spotykać i rozmawiać. Niemniej jednak cała przygoda w World on Fire to jest dla mnie krok milowy w kwestii pracy w języku angielskim i zapoznania się z tamtejszą etyką pracy.
Pośród wcześniejszych pytań poruszyliśmy temat wcielania się w postacie historyczne. Był Ryszard Riedel, był Religa. Będzie Tesla, którego niebawem zobaczymy. Jak to jest założyć czyjąś skórę? Jak to jest wcielić się w tak rozpoznawalne, zapisane na kartach historii postacie? Tutaj w dużej mierze pytam o Teslę, bo on dopiero od pewnego czasu cieszy się popularnością, którą za wcześniejszych lat odbierał mu Edison, według mnie – technologiczny gangster...
Tak. Nie zapominajmy, że Edison zabijał psy, żeby udowodnić ludziom, że prąd zmienny jest bardziej zabójczy… Co do – jak to się mówi – zakładania czyjejś skóry… Przy pracy nad Bogami miałem największą zagwozdkę. Właśnie – wiem, że tak się mówi, ale ciężko to nazwać założeniem skóry. Tak samo jak ciężko opowiedzieć o czyimś życiu w półtorej godziny. Myślę, że jeśli mamy określony scenariusz i to tam są określone sceny, które ukazują nam swoistą aurę, energię, charyzmę pewnego człowieka. Bo to jest najistotniejsze w filmie. Muszę zrobić wszystko, żeby mówić jak on, poruszać się jak on, wciąż chodzi o to założenie, o tą esencję. I czasem mamy taki moment, że odgrywając jakąś scenę myślę: kurcze, co tu zrobić, czego użyć, żeby to było bardziej efektywne. A potem – co zrobić, żeby to wszystko było zintegrowane? Żeby wszystkie sceny miały wspólną postać? Przygotowując się do roli Tesli robię to samo co w przypadku Bogów – ściągam informacje i przesłanki, trzymam jakby w chmurze, wówczas wypracowuje różne zachowania postaci. Później podchodzę do reżysera i mówię: zobacz, myślałem nad tym, może zrobimy to tak? W przypadku Bogów miałem 10 prywatnych zdjęć i robiłem wszystko, żeby mimika odpowiadała rzeczywistym minom na zdjęciach czy nagraniach. Tutaj (w przypadku Tesli – przyp. red.) nie mam z kolei nagrań, ale każdy pomnik to bardzo ekspresyjne dłonie.
Chociażby grafika na której trzyma kule plazmowe.
Tak! Tesla ma bardzo silny manualny aspekt siebie. Przez miesiąc czasu nad tym pracowałem! Nad tym, aby ta gestykulacja przychodziła mi naturalnie, spontanicznie, aby było to solidne.
Trochę jak takie… rzucanie zaklęć tymi dłońmi? Ta… moc mowy rąk w pewien sposób?
Ależ tak, coś w tym takiego jest. Tak, ważna jest tego wymowa, jak to koniec końców wypada.
A wypada znakomicie! To już wszystkie z moich pytań, dziękuję serdecznie za rozmowę!
Dziękuję również.