Konkurs Venezia 76
Ema, reż. Pablo Larraín
W lakonicznej deklaracji do festiwalowego katalogu reżyser napisał o swoim najnowszym filmie: “Medytacja o ludzkim ciele, tańcu i macierzyństwie”. I nie ma w tym sformułowaniu niczego nieprawdziwego, co jednak nie oddaje jego ambitnej i skomplikowanej formy. Ema to najbardziej współczesny i dotykający uniwersalnych problemów film Larraína. W poprzednich produkcjach twórca patrzał w przeszłość: w Nerudzie były to lata 40., w Jackie – lata 60., w Tonym Manero – lata 70, w Nie – lata 80. Jego najnowsza propozycja to również jedna z największych niespodzianek weneckiej imprezy, obraz który podzielił publiczność i krytyków. Będąc atmosferycznem, nasyconym pulsującą muzyką i zapadającymi w pamięć obrazami, Ema igra z oczekiwaniami widza. Niezbyt sympatyczne postacie utrudniają nasz emocjonalny angaż w oglądaną historię. Niesłusznie określony przez niektórych moich kolegów po fachu jako nieudany eksperyment film nie spotkał się ze zbyt ciepłym przyjęciem. Ja nie mogłem od ekranu oderwać wzroku.
Grająca tytułową postać Mariana Di Girolamo jest jednym z odkryć festiwalu i jej kreacja na pewno zasługuje na uwagę. Ema, z krótkimi blond włosami zaczesanymi do tyłu, w obcisłej bluzce w panterkę i spodniach dresowych w pierwszych ujęciach filmu spaceruje po chilijskim mieści Valparaíso z miotaczem ognia, paląc światła drogowe, place zabaw, samochody. Piromania to jedna z pasji bohaterki, którą można określić każdym słowem oprócz “banalna”. Młoda kobieta uczy dzieci tańca w szkole, w wolnych chwilach z koleżankami pląsa w rytmach reggaeton, ale przede wszystkim jest gwiazdą eksperymentalnego zespołu tanecznego, prowadzonego przez jej męża – Gastóna (Gael García Bernal). Razem ze starszym od niej o kilkanaście lat mężczyzną starali się o dziecko, ale bez sukcesu. Zdecydowali się na adopcję, ale po niecałym roku oddali chłopca z powrotem. Poznajemy ich właśnie w momencie, gdy siedmioletniego Polo nie ma już w ich życiu. Została po nim ogromna rana, której wydaje się nie można zaleczyć. Nie pomaga w tym otoczenie, wytykające parę jako zwyrodnialców bez serca.
Podobnie jak w Historii małżeńskiej Baumbacha opowieść koncentruje się wokół rozsypującego się związku pomiędzy dwojgiem ludzi. Trawiący Emę metaforyczny ogień nie pozwala jest unikać trudnych tematów, ranić swojego partnera szukając ekscytacji w kolejnych związkach. Rozmowy pomiędzy małżonkami należą do najgorszych, najbardziej gorzkich wymian zdań, jakie zdało mi się słyszeć w kinie. “Ty bezpłodna świnio”, “on ma już na pewno lepszą matkę niż ty”, “nigdy nie powiedziałaś mu, że go kochasz” – przerzucają się inwektywami niemal bez emocji bohaterowie, patrząc prosto w obiektyw kamery. Czy po tym, jak Polo spalił siostrze Emy włosy, albo włożył ich znajomych kota do zamrażalki, wy zareagowalibyście inaczej? Jakie są granice miłości rodzicielskiej? Czy po tak dramatycznej decyzji jak oddanie dziecka można się z tego pozbierać? Przecież jaszczurce po stracie ogona wyrasta nowy. Tak, ale nie od razu – “najpierw jest zdezorientowana i popieprzona” mówi reżyser. Chyba nie można lepiej opisać tego, co dzieje się z Emą i Gastónem.
Wykluwająca się z hipnotyzujących, skąpanych w światłach neonów obrazów i pulsujących dźwięków historia brzmi na rodem wyjętą z depresyjnego dramatu rodzinnego. Jednak dzięki oryginalnemu stylowi opowiadania i niesamowitej kreacji aktorskiej Mariany Di Girolamo dostajemy tu prawdziwy żywioł. Ema, skrywająca prawdziwe oblicze pod magnetyzującymi oczami, chce czuć, chce doświadczać życia, zrobi wszystko, żeby postawić na swoim. Nawet, jeżeli będzie to zostaniem wyrzuconym z pracy, z zespołu tanecznego męża, czy przespanie się praktycznie z całą grupą znajomych i nieznajomych. W tym szaleństwie jest metoda. “Uczę wolności” mówi podczas rozmowy o pracę. Jej wyzwalające nastawienie do wszystkiego tylko to potwierdza. Dlatego jest w Emie pewna nadzieja, kryjąca się pod pozornie chaotyczną fabułą i przestylizowaną, ale paraliżującą pięknem formą. Larraín nie rości sobie prawa do stworzenia społeczno-realistycznego dramatu, ale do oddania stanu świadomości pewnej jednostki. I doskonale mu się to udało.
Ocena: 85/100
Wasp Network, reż. Olivier Assayas
Grupa najbardziej przystojnych aktorów zgromadzonych w jednym filmie powinna zagwarantować temu filmowi jakąś nagrodę. Bo sama produkcja może tego nie zrobić. Oliver Assayas próbuje znowu sił w szpiegowskim dreszczowcu – i choć nie jest to produkcja tak udana jak słynny Carlos, trudno nie odmówić jej uroku i wartości edukacyjnych. Niestety, rozleziony sposób opowiadania i nieznośna ekspozycja w dialogach niezbyt pomagają we wciągnięciu się w historię.
Mamy początek lat 90., na Kubie wielu drży w obawach o losy kraju po upadku Związku Radzieckiego. Część pewnie nie może się doczekać końca tego ustroju. Racjonowana żywność i notoryczne przerwy w dostawie prądu wystawiają ludzi na cierpliwość. Kolejni z nich decydują się na ucieczkę do USA. Pilot wojskowy Rene Gonzalez (Edgar Ramirez) leci na Florydę służbowym samolotem, mimo iż w Hawanie pozostanie jego żona – Olga (Penelope Cruz) i córka. Szybko zostaje okrzyczany zdrajcą narodu. Niedługo po nim przez bazę wojskową w Guantanamo defektuje inny pilot – Juan Pablo Roqoue (Wagner Moura). Mężczyźni w nowej ojczyźnie dostają coraz lepsze prace, Juan nawet żeni się z piękną Aną (Ana de Armas). Obaj angażują się w działalność lokalnych organizacji pomagającym imigrantom w nowym kraju. Oraz za pomocą dość kontrowersyjnych metod starających się storpedować ekonomiczną pozycję Kuby, która przez sankcje nałożone przez USA i tak jest w opłakanym stanie.
W całej historii jest jednak jedno “ale”. Rene i Juan Pablo nie są zdrajcami, ale tajnymi agentami Kuby, pracującymi w USA na zlecenie reżimu Fidela. Assayas bawi się z widzem w kotka i myszkę, nie zdradzając mu, co tak naprawdę jest ważne, a co tylko przykrywką. Ten zabieg określany mianem “niewiarygodnego narratora” nie działa we wszystkich momentach. Udaje mu się wprowadzić praktycznie bezwiednie kluczowego gracza całej operacji, Gerardo Hernandeza (Gael García Bernal), a potem stracić z oczu Juana. Ale co film przez te lawirowania traci to, koncentracje na postaciach. Najlepsze fragmenty przedstawiają prywatne związki bohaterów, Olgę starającą się przetrwać na Kubie, codzienną rutynę bohaterów. Choć reżyser nie bardzo interesuje się krytykowaniem polityki Stanów Zjednoczonych, jego sympatia jest po wiadomej stronie. To nie wielkie mocarstwa, ale ludzie je reprezentujący są tutaj najważniejsi. Szkoda, że czasami znikają oni z naszych radarów.
Ocena: 60/100
Sekcja Sconfini
American Skin, reż. Nate Parker
Wyprodukowany przez Spike’a Lee najnowszy film Nate’a Parkera debiutuje w Wenecji w atmosferze skandalu. O Parkerze mówi się w tych samych kategoriach co o Polańskim po tym, jak na światło dzienne wypłynęły rewelacje dotyczące gwałtu aktora i reżysera na dziewczynie z czasów jego studiów. Smród ten ciągnie się za nim od czasu premiery Narodzin narodu (2016) i wiele osób określało Wenecję jako festiwal przyjazny gwałcicielom. Dlatego też pewnie jego najnowszy film pokazano w pobocznej sekcji, bez uroczystej premiery w głównej sali i spotkań z prasą.
W American Skin twórca kontynuuje kampanię Black Lives Matter, używając formy paradokumentu. Film otwiera sekwencja, w której Lincoln Jefferson (Parker) i jego syn Kijani (Tony Espinosa) są zatrzymani przez policjantów w bogatej, białej dzielnicy na wyglądającą na rutynową kontrolę. Sytuacja szybko eskaluje i kończy się tragicznie. Ta pełna napięcia sekwencja nakręcona jest kamerami z radiowozu, z urządzeń noszonych przez stróżów prawa oraz z telefonu chłopaka, którą policjanci biorą za broń. Realizmu dodaje fakt, że takich sytuacji w Stanach Zjednoczonych jest na pęczki i twórcy równie dobrze mogli użyć jakiegoś prawdziwego nagrania. Rozumiem, że nie zrobili tego ze względu na szacunek dla ofiar i rodzin tych wydarzeń.
Ten wstrząsający początek jest preludium do zasadniczej części American Skin, w której Jordin King (Shane Paul McGhie) realizuje swój film dyplomowy o przemocy policji w stosunku do Czarnoskórych Amerykanów. Coś, co początkowo jest tylko serią wywiadów z rodziną Kijaniego – głównie z weteranem wojny w Iraku, jego ojcem – szukającą sprawiedliwości za śmierć nastolatka w sądzie, w pewnym momencie zmienia się we współczesną wersję 12 gniewnych ludzi. Po tym, jak policjant, który zabił chłopca, zostaje oczyszczony z zarzutów, Lincoln i jego koledzy z wojska biorą sprawy w swoje ręce, zatrzymując grupę mundurowych i przypadkowych cywilów jako zakładników na posterunku policji (kolejny filmowy trop: Atak na posterunek 13). Jordin i jego dwoje operatorów mają być świadkami procesu, który zdesperowany ojciec chce wytoczyć zabójcy swojego syna.
Choć American Skin razi swoją pretensjonalnością, megalomanią reżysera/aktora, a cała historia ma niezwykle dydaktyczny charakter, jedna sekwencja ratuje cały film przed porażką. To prawdziwe filmowe mięso tej produkcji: scena rozprawy na posterunku, która jest konfrontacją ludzi z różnych grup społecznych, dotyczącą przemocy w Ameryce na podstawie kolory skóry. Wypowiadają się wszyscy: policjanci różnej płci i różnego pochodzenia, pracująca biała średnia klasa, więźniowie… Jest tu gniew, ostre argumenty różnych stron, moralna ambiwalencja, napięcie, łzy, nerwy. Film próbuje być aktualną i prowokującą dyskusją, ale tylko przez chwilę.
Potrafię wybaczyć głupkowaty i mało wiarygodny set up, w którym niby mamy paradokument z dwóch kamer, a film widocznie składa się z ujęć z wielu różnych perspektyw. Nie przeszkadza mi nawet pewna teatralność stworzonej sytuacji, skoro służy ona pewnemu celowi. Nawet dość przeciętne aktorstwo i kilka dramatycznych, zbudowanych na efekt scen nie są najgorsze. Boli przede wszystkim toporność i dydaktyczność całego filmu, bijąca z każdego kadru, zdania i ujęcia. Przy szczytnych założeniach całego projektu jego prostolinijność i banalność są nie do wybaczenia.
Ocena: 30/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe