Przy braku filmu braci Dardenne w konkursie festiwalu, organizatorzy postarali się wypełnić po nich lukę. La loi du marché (The Measure of a Man) Stéphanego Brizégo to realizm społeczny w czystej postaci. Oszczędny w środkach, skupiony na losie jednej postaci, jest alegorią współczesnej Francji. A ta w niczym nie przypomina kolorowej pocztówki.
Thierry (Vincent Lindon), mężczyzna w średnim wieku, szuka zatrudnienia po tym, jak jego firma ogłosiła upadłość i zostawiła swoich pracowników na bruku. Poznajemy go w czasie rozmowy we francuskim urzędzie pracy, gdzie kwestionuje właśnie przebyty kurs, który i tak nie da mu posady. Rozczarowanie to małe słowo, ale Thierry nie krzyczy, nie grozi, tylko rzeczowo rozmawia. Vincent Lindon potrafi swoją zmęczoną twarzą i pełnymi energii oczyma wyrazić więcej niż rzeką słów. Bohater pulsuje emocjami wewnątrz, ale zachowuje się jak ostoja spokoju, bo wie, że musi spuścić głowę i robić swoje, żeby dostać pracę i móc utrzymać żonę i ich niepełnosprawnego syna. W serii kolejnych scen obserwujemy go w czasie szkoleń, kursów i rozmów kwalifikacyjnych, a także podczas codziennych prac domowych i posiłków z rodziną. Mężczyzna godnie akceptuje kolejne upokorzenia, ale jest pewna granica tego, co znieść może człowiek w jego wieku.
Sytuacja Thierry’ego jest alegorią nie tylko dzisiejszej Francji, ale całego systemu ekonomicznego świata zachodniego. Większość ludzi, których spotyka bohater, to jego rówieśnicy, często w podobnej jak on, a często jeszcze gorszej sytuacji. Kiedy w hipermarkecie, gdzie dostaje pracę, zatrzymuje starszego mężczyznę kradnącego mięso z braku pieniędzy wie, że przy innym biegu wydarzeń mogliby zamienić się miejscami.
Długie kadry, kręcone z jednego ujęcia kamery i brak ścieżki dźwiękowej definiują realistyczny styl filmu, który bardzo szybko wciąga i każe przejąć się losem postaci i jego rodziny. Reżyser na równi serwuje bardziej liryczne momenty z takimi, które ogląda się z dużym dyskomfortem. W dużej mierze ten słodko-gorzki ton jest największą siłą obrazu. Bez popadania w skrajności, chwytania się sentymentalnych środków, Brizé zrealizował film, który sprawdza wyśmienicie się przez większość czasu ekranowego jako krytyka systemów korporacji i wszechobecnych kamer wideo, będąc jednocześnie apelem o godność przeciętnego człowieka.
Ocena Movies Room: 70/100
Film, o którym było głośno, zanim pokazany jeszcze został w Cannes w ramach Director’s Fortnight i który wyostrzył mój apetyt na nieprzeciętne kino, był Green Room. Jeremy Saulnier debiutował tu dwa lata temu świetnym Blue Ruin, więc oczekiwania były duże. Swoim nowym tytułem udowodnił, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej oryginalnym i pomysłowym reżyserem młodego pokolenia.
Punkrockowa kapela dostaje ofertę zagrania koncertu w przybytku, gdzie spotykają się neonaziści. Mimo istotnych różnic światopoglądowych muzycy są zdesperowani, żeby zarobić trochę pieniędzy. Kiedy już zainkasowali wynagrodzenie i mieli spakować sprzęt do vana, jedno z nich zobaczyło coś, czego nie powinni być świadkami. Jeden z organizatorów, grożąc zespołowi bronią, zamyka grupę w tzw. zielonym pokoju. Sytuacja szybko wymyka się spod kontroli.
Saulnier ma bardzo postmodernistyczne podejście do kina gatunków i nie boi się mieszać thrillera z horrorem i kinem wojennym. Wychodzi mu z tego połączenie niezwykle organiczne, bo „Green Room” nie ma w sobie nic pretensjonalnego. Film rozkręca się bardzo powoli i przez pierwsze dwadzieścia minut nie wiemy, czego oczekiwać. Kina drogi z grupą muzyków, politycznego thrillera o nazistach w Ameryce czy czarnej komedii? Otrzymujemy wszystko po trochu, a do tego slasher z elementami gore i kino wojenno-oblężnicze oraz odwołania do „Nędznych psów” Sama Peckinpaha i survivalowych horrorów w stylu „Wzgórza mają oczy”. Wizualny, dopracowany styl filmu tylko pokazują, jak duży skok wykonał Saulnier od swojego debiutu. Udział znanych aktorów – Patrick Stewart, Imogen Poots, Anton Yelchin – na pewno zagwarantują obrazowi szeroką dystrybucję i przyzwoite zyski z box office.
Ocena Movies Room: 90/100
Dwa filmy prezentowane tego dnia w konkursie „Un Certain Regard” dotykały zupełnie dwóch różnych aspektów życia. Duchowe Cemetery of Splendour Apichatponga Weerasethakul to kino medytacji, spirytualnego kontaktu z przeszłością, natomiast „Las Elegidas” („The Chosen Ones”) Davida Pablosa to brutalna opowieść o handlu kobietami w Meksyku.
Zdobywca Złotej Palmy za Wujka Boonme znów zanurza nas w kulturę Tajlandii, gdzie sprawy duchowe i cielesne są ze sobą mocno powiązane. Główna bohaterka Je jest pielęgniarką-wolontariuszką opiekującą się będącymi w śpiączce żołnierzami. Szpital znajduje się w zaadaptowanej na te potrzeby szkole, która zbudowana była na cmentarzysku antycznych królów, żyjących wieki temu w tym regionie. Dzięki rozmowom z dziewczyną, która jest medium, oraz duchami księżniczek z pobliskiej świątyni, Je dowiaduje się, że śpiący żołnierze walczą w snach pod dowództwem królów.
Cemetery of Splendour nawiązuje do biografii reżysera, którego rodzice pracowali w szpitalu. Duchowy wymiar filmu nie powinien być żadną nowością dla widzów poprzednich filmów Apichatponga, ale linearna, w miarę przystępna historia oraz pogodny, lekki nastrój są dość dużym, pozytywnym zaskoczeniem. Tajski reżyser jest jednym z rzadkich przypadków we współczesnym kinie, który potrafi tchnąć spirytualizm w opowieści, które nie muszą być bajkami dla grzecznych dzieci.
Ocena Movies Room: 80/100
Dziewczyny mamione przez przystojnych chłopców, zmuszane do pracy jako prostytutki, to temat poruszającego Las Elegidas. Ulises, najmłodszy mężczyzna w rodzinie przestępców od lat parających się tym procederem, ma złowić swoją pierwszą ofiarę. Marta ma czternaście lat, jest piękna i rezolutna jak na swój wiek. Chłopak zakochuje się w niej, ale klamka już zapadła. Dziewczyna musi trafić do burdelu, gdzie pracować będzie dla rodziny swojego oprawcy.
Niełatwy temat dla wielu widzów będzie otwarciem oczu, dla Meksykanów to pewnie jeden z wielu odcieni smutnej rzeczywistości. Pablos nie boi się mówić o biedzie, korupcji, przemocy, z melancholią i smutkiem pokazuje też świat młodych ludzi, których dzieciństwo zakończyło się o wiele wcześniej niż powinno. Czy w tym świecie może być miejsce na happy end? Tak, ale tylko taki, który jest mniejszym złem.
Ocena Movies Room: 60/100
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe