Motyw obcych odwiedzających naszą planetę pojawił się w konkursie głównym weneckiego festiwalu jak do tej pory dwa razy. Pisałem już o tym, że Amy Adams starała się rozszyfrować język obcych w Nowym początku. Po pozaziemski wątek postanowił sięgnąć też meksykański reżyser Amat Escalante w The Untamed.
Znany do tej pory z wyjątkowo realistycznego kina twórca (choćby świetne Heli) ozdobił swoją historię obcym, który zmienia zupełnie ludzi, z którymi przyjdzie mu się „zetknąć” (dokładniej: uprawiać z nimi seks). W pierwszym ujęciu widzimy meteoryt lecący gdzieś w kosmosie. A potem akcja przenosi się na Ziemię. Ranna Veronica opuszcza dom na odludziu, gospodarze powiedzieli jej, że musi znaleźć sobie kogoś innego, bo „to” już jej nie chce. Kobieta w szpitalu trafia pod opiekę pielęgniarza Fabiana. Ten jest gejem, który ma romans z mężem swojej siostry. Rzeczona para z dwójką dzieci, Angel i Ale, jest nieszczęśliwe każdy na swój na swój sposób. Ona pracuje w fabryce słodyczy u swojej teściowej i traktowana jest przez męża niczym służąca. On pała większym pożądaniem dla jej brata, choć oficjalnie wyzywa go od pedałów.
Zobacz również: Blood Father – recenzja filmu z Melem Gibsonem
Społeczne obserwacje są mocną stroną filmu Escalante, choć też nie są dopracowane do końca. Tajemniczy element, który dorzuca twórca do równania, to obcy, który potrafi … zaspokoić seksualnie każdego i oczyścić umysł z problemów i ograniczeń. Jedyny problem ze stworzeniem, które ma więcej macek niż ośmiornica, jest fakt, że niezwykle uzależnia oraz w każdej chwili może kochankę lub kochanka odrzucić (zranić, a nawet zabić). Czyżby jakaś aluzja do wszechobecnych w Meksyku narkotyków? Być może, to na pewno kwestia interpretacji.
Bez większych problemów można doszukać się w The Untamed krytyki kultury macho, szowinizmu oraz homofobii. Jedyny problem z tymi warstwami jest taki, że każda jest tylko i wyłącznie nakreślona co najwyżej w połowie, resztę twórcy zrzucili na widza. Escalante nie jest też raczej pewien, czy wyzwolenie seksualne potępić, skoro jest się za nie karanym, czy je gloryfikować, jako wyzwolenie. Wiadomo jedno: meksykański reżyser kiedyś zobaczył Opętanie Andrzeja Żuławskiego i dał tej inspiracji wyraz w tym filmie. Może też spodobała mu się Scarlett Johansson w dziwacznym, ale elektryzującym sci-fi Pod skórą. W ten oto sposób powstała hybryda, nie do końca dopracowana, wypadająca czasem niezamierzenie śmiesznie. Mam nadzieję, że w kolejnym filmie Escalante zapomni o tym bliskim spotkaniu trzeciego stopnia i wróci do rzeczywistości.
The Bad Batch Any Lili Amirpour zdaje się kontynuować tradycję filmów, które podziwiać można za nastrój, natomiast historię zmieścić można w jednym akapicie. Podobnie jak duchowy brat filmu – Neon Demon – bierze na tapetę ekstremalne, ludzkie zachowania w pewnej grupie społecznej. Nie zdradzę za dużo pisząc, że chodzi tu o zjadanie przedstawicieli swojego gatunku. U Windinga-Refna miało to miejsce w środowisku modelek. Irańska reżyserka przenosi nas do nieokreślonej przyszłości w Teksasie, gdzie wyrzutki społeczne istnieją poza oficjalnym społeczeństwem. Wytatuowani ze skrótem BB (bad batch) i numerem za uchem zostawieni są na pastwę tego, co za wysokim płotem. Zbyt biedni, za starzy, za głupi, imigranci. Oraz kanibale, którzy zjadają najsłabszych.
Zobacz również: Neon Demon – recenzja z festiwalu w Cannes
Arlen (Suki Waterhouse) nie ma szczęścia i pięć minut po opuszczeniu terytorium Stanów Zjednoczonych znajdują ją amatorzy ludzkiego mięsa. Odurzona traci rękę i nogę, które wylądują na grillu, ale nie trzeźwość umysłu. Udaje jej się zabić oprawczyni i jakimś cudem wydostać z miejsca zwanego The Bridge. Pomaga jej niemy włóczęga z wózkiem na zakupy (Jim Carrey), który porzuca dziewczynę pod otoczonym murem osady o ironicznej nazwie Comfort. Choć tam nikt nie zjada ludzi, to o komforcie życia nie ma mowy. Chyba, że jest się blisko lidera społeczności, trochę kaznodzieji jakiejś sekty, trochę Elvisa – faceta o imieniu The Dream (Keanu Reeves). Motto jego wyznawców brzmi: „You can’t enter the dream, untill The Dream enters you” – otacza go wianuszek kobiet, po części ciężarnych, z koszulkami z napisem – „The Dream lives inside me”. Arlen pięć miesięcy po incydencie z kanibalami, tym razem z protezą nogi, powędruje w stronę The Bridge, zabije kolejną kobietę z tej grupy, oraz sprowadzi do Comfort młodą dziewczynkę. Jej drogi skrzyżują się z przywódcą kanibali – Miami Manem (Jason Momoa) – który poszukuje swojej córki. Ich spotkanie będzie początkiem nieprzeciętnej znajomości.
Ana Lili Amirpour stawia w swoim drugim pełnometrażowym filmie na nastrój i to wychodzi jej znakomicie. Zamieniła czarno-białe zdjęcia z O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu na kolorowe, nasycone barwami, ale te są równie stylowe, co w debiucie. Do tego ścieżka dźwiękowa, która nie tyle wspaniale puentuje sceny, czasem będąc ich zamierzonym kontrapunktem (np. przebój Ace of Base grany podczas pierwszej sceny odcinania kończyn), ale najbardziej pomaga w budowaniu niesamowitej aury. W mieście świecą neony, wieczorami rozbrzmiewa muzyka house ze sceny zaprojetkowanej na wzór magnetofonu z lat 80. Reżyserka kłania się innym klasykom kina, jak Mad Max (ucięta ręka przypomina postać Furii granej przez Charlize Theron), czy Kret Jodorowskiego (wszechobecna pustynia). Jako wynik lokuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma filmami – za mało w nim akcji w porównaniu do Wojownika szos, za dużo niedociągnięć, stawiając obok arcydzieła Chilijczyka.
Obiecująca produkcja spod ręki Amirpour ma swoje wady, momentami za bardzo się wlecze, a pewne koncepcje nie zostały do końca przemyślane. Jednak jest szansa, że miłośnicy nieprzeciętnego, oryginalnego kina, docenią The Bad Batch nie tylko za piękne zdjęcia i muzykę.
Zobacz również: pozostałe artykuły z festiwalu filmowego w Wenecji
Ilustaracja wprowadzenia: materiały prasowe