Określenie „męskie kino” jak ulał pasuje do dwóch filmów, które pokazywane są w ostatnich dniach Londyńskiego festiwalu. Pierwszy, o bokserze starającym się odzyskać władzę nad swoim ciałem, drugi – o więźniu, bijącym po twarzy kogo popadnie. I w końcu trzeci tytuł, który dał mi największego kopa – norweski dreszczowiec, romans i horror w jednym, ale to kobiety grają w nich pierwsze skrzypce.
Journeyman
reż. Paddy Considine
Historie bokserów w kinie to temat nie nowy, który zauroczył wielu uznanych twórców (Stallone, Eastwood, De Niro, Gyllenhaal), a kolejną cegiełkę do tej bogatej panoramy dokłada brytyjski aktor (Ultimatum Bourne’a, Makbet) i reżyser (Tyranozaur) – Paddy Considine. Journeyman to właściwie film o człowieku toczącym walkę z samym sobą, a boksu jest w tej produkcji jak na lekarstwo. Obsadzając siebie samego w głównej roli, Considine może zostać posądzony o egocentryzm, ale na szczęście jego przejmująca rola uszkodzonego sportowca ma w sobie o wiele więcej.
Matty Burton jest bokserem starszego pokolenia, który zbliża się do końca kariery. Przejął miłość do sportu po ojcu, który zmarł kilka miesięcy wcześniej. Obecnie mieszka ze swoją żoną (Jodie Whittaker, nowa Doktor Who) i malutką córeczką w dużym, luksusowym domu. Przed nim jedna z ostatnich walk, którą stoczy z ubiegającym się o pas młodziakiem (Anthony Welsh). Dwóch pięściarzy dzieli nie tylko wiek, ale i sposób podejścia do przeciwnika – czarny bokser prowokuje przed walką, rzuca kontrowersyjne zdania, by przyciągnąć uwagę mediów. Gdy dochodzi do pojedynku (który zapewne pochłonął ponad połowę budżetu produkcji), liczą się tylko pięści. Burton wygrywa i poobijany wraca do domu, gdzie czeka jego małżonka z dzieckiem. Jednak w czasie walki Matty oberwał kilka razy za mocno w głowę – mężczyzna dostaje wylewu i trafia do szpitala. Kiedy widzimy go w następnej scenie, jest już zupełnie innym człowiekiem.
Kontuzje sportowców, które uszkadzają ich na całe życie, są w filmach o boksie rzadkością. Bardziej interesujący jest powrót na szczyt, kolejne zwycięstwo, niż dochodzenie do siebie. Podobny temat podjął kilka lat temu Wstrząs z Willem Smithem w produkcji o graczach footballu amerykańskiego. Journeyman nie robi się z tego narodowej kampanii, ale skupia się na dramacie rodziny. Zasadnicza i najmocniejsza część tego filmu to właśnie dwoje ludzi mierzący się z kontuzją boksera. Burton jest cieniem samego siebie, z zaburzonymi czynnościami motorycznymi, niewyraźną mową i umysłem dziecka, musi uczyć się wielu rzeczy od nowa. Pamięta swoją żonę i ojca, ale z resztą ma kłopoty. Jego trener i koledzy, którzy opuścili go zresztą po kontuzji, są dla niego ludźmi ze zdjęć. Również na nowo musi nauczyć się imienia córki, ale też jak zrobić herbatę czy iść do ubikacji. Considine w tej roli jest bezbłędny i niezwykle wiarygodny – ruchy, gesty, nieobecne spojrzenie – aktor wykonał doskonałą robotę. Oboje bohaterów mierzy się niepełnosprawnością Mattiego. On miewa przebłyski świadomości, kiedy zdaje sobie sprawę, że jego ciało przeszło drastyczną przemianę i nie ma nad nim już kontroli. Napady wściekłości są wynikiem bezradności i desperacji, a ich ofiarą pada jego żona. Fantastycznie w tej roli radzi sobie Whittaker, oddając wszystkie emocje opuszczonej przez przyjaciół matki i małżonki, która wierzy w to, że ich związek musi przetrwać nawet ten fatalny moment. Kobieta nie tylko zajmuje się dzieckiem i domem, ale również okaleczonym mężem, którego temperament robi się coraz bardziej nieznośny. Potrafi ścierpieć wiele, ale kiedy na drodze stanie dobro dziecka, coś w niej pęknie.
Zobacz również: Sylvester Stallone przejmuje reżyserską pieczę nad Creedem 2
Narracja filmu oraz wiarygodność trochę cierpią przez pewne zabiegi narracyjne, które nieporadnie dzielą Journeyman na nierówne emocjonalnie części. Po będącej solą opowieści części w domu, pokazującej upadek boksera, Whittaker opuszcza obraz, a to Considine przejmuje wiodącą rolę. Wracają skruszeni przyjaciele, pomagający mu odzyskać choć część dawnego siebie. Sztampowa, ale i wzruszająca część filmu, nie wnosi nic nowego do gatunku. Zabrakło także pewnej konsekwencji w potraktowaniu kontuzji boksera jako przestrogi. W słowach swojego bohatera Paddy nie wini za kontuzje nikogo, zostawia to jako zwykłe ryzyko uprawiania sportu. Widać, że miłość do pewnych rzeczy bywa zwyczajnie ślepa.
Ocena: 60/100
Brawl In Cell Block 99
reż. S. Craig Zahler
Bradley Thomas (Vince Vaughn) przeżywa jeden z gorszych dni w swoim życiu. Właśnie został zwolniony, a po powrocie do domu orientuje się, że jego żona Lauren (Jennifer Carpenter) ma z kimś romans. Po tym, jak ten zbudowany jak dąb mężczyzna wyżyje się na samochodzie, wchodzi do domu i spokojnym głosem wyjaśnia swojej partnerce, co będzie dalej. Wybaczą sobie błędy, będą się kochać, postarają się o dziecko, a on zapewni jej lepszy byt pracując dla znajomego, pomagając w dystrybucji narkotyków. I jest to udana – pozornie – decyzja, bo po osiemnastu miesiącach para oczekuje dziecka, mieszka we wspaniałym domu, a Bradley profesjonalnie radzi sobie w swoim fachu. Wszystko pójdzie nie tak, kiedy jego szef zaangażuje się we współpracę z meksykańskimi przemytnikami. Podczas nocnej akcji pojawi się policja, a jego dwóch kolegów rozpocznie strzelaninę.
Jakim porządnym facetem jest główny bohater niech tylko świadczy fakt, że policja po aresztowaniu dziękuje mu za to, że dzięki jego działaniom (zabił jednego ze wspólników, a drugiego ranił) nikt z funkcjonariuszy nie zginął. Nie jest jednak wystarczająco miły, żeby zdradzić swojego szefa i dostaje 7 lat odsiadki. Co mogłoby być wielkim dramatem, ale Bradley zaciska zęby i ma zamiar odsiedzieć swoje. Tylko że w więzieniu szybko odwiedza go ktoś, kto podaje się za ginekologa jego żony i ma dla niego propozycję nie do odrzucenia.
https://www.youtube.com/watch?v=5hfAExhHTMM
Zasadnicza część Brawl In Cell Block 99 to podróż bohatera przez kolejne kręgi piekła, by ocalić swoją żonę i nienarodzoną córkę. Postać grana przez Vaughna musi zacząć gruchotać kości, smarować twarzą przeciwników podłogę i wyłupywać oczy, żeby dopiąć swego. To miła odmiana po dość ślamazarnym początku filmu. S. Craig Zahler, którego Cmentarzysko ludożerców (Bone Tomahawk) było świetną mieszanką kina gore i westernu, tutaj również miesza gatunki kina akcji i więziennego horroru, nie szczędząc nam krwawych szczegółów, brutalnych odgłosów i czarnego humoru. Film ogląda się całkiem nieźle, a udział Dona Johnsona w roli naczelnika Tuggsa jest smaczną wisienką na torcie. Mroczny, niepokojący nastrój obrazu, oddany przez przesycone mrokiem zdjęcia, dobrze wpasowuje się w tematykę filmu. Vaughn radzi sobie nieźle, a jego rola jest dość różna od tego, do czego przyzwyczaił nas aktor. Stonowany emocjonalnie, potężny facet o gołębim sercu ma w sobie sekret i siłę, z której skorzysta dopiero w drugiej części filmu. Brawl In Cell Block 99 ucieszy miłośników męskiego, brutalnego kina, które nie bierze siebie do końca poważnie, a po którym oczekuje się odrobinę więcej niż bezmózgiej rozrywki.
Ocena: 60/100
Thelma
reż. Joachim Trier
Bardzo cieszy fakt, że norweski reżyser, po przygodzie z kinem anglojęzycznym (średnio według mnie udane Głośniej od bomb) wrócił do rodzinnego kraju, by nakręcić doskonały film. Thelma ma niezwykłą atmosferę, tajemnicę i nastrój klasowego horroru. Ale zręcznie wykracza poza granice tego gatunku.
Od pierwszych scen wiemy, że z tytułową bohaterką jest coś nie tak. Ojciec zabiera kilkuletnią dziewczynkę na polowanie, razem przekraczają zamarznięte jezioro, a potem w ośnieżonym lesie wypatrują łanię. Mężczyzna mierzy do zwierzęcia, córka z zapartym tchem patrzy, co stanie się dalej. Po chwili ojciec odwraca strzelbę w stronę głowy dziewczynki. To fantastyczne wprowadzenie skupia naszą uwagę. Warto śledzić każdy kadr, bo wszystko zostanie później wyjaśnione – dlaczego jezioro, dlaczego próba zabójstwa.
W następnej scenie wyławiamy dziewczynę z tłumu, patrząc na skwer z lotu ptaka. Dorosła już Thelma (Eili Harboe) zaczyna studiować biologię na uniwersytecie w Oslo. Z dala od rodziców, którzy co wieczór i tak dzwonią, by zapytać, jak jej się wiedzie, młoda kobieta wiedzie dość samotne życie. To zmieni się, kiedy pozna w bibliotece Anję (Kaya Wilkins). A właściwie ona zmieni jej życie, bo od spotkania z nią zaczną się jej ataki epilepsji. Przyjaźń między nimi się zacieśnia, a spokojna do tej pory dziewczyna z prowincji zacznie próbować alkoholu i papierosów. Przyjdzie także pora na pierwszy pocałunek. W międzyczasie lekarze nie są w stanie znaleźć odpowiedzi na to, co dzieje się z głową tytułowej bohaterki i skąd biorą się owe napady padaczki.
Reżyser stawia w swoim filmie kilka pytań i otwiera widza na interpretacje. Pierwszy to konflikt wiara – nauka. Thelma wywodzi się z bardzo religijnej rodziny, co w świeckiej Norwegii jest dużym ewenementem. Prowokuje to dyskusje z rówieśnikami, którzy twierdzą, że wierzyć można tylko w to, co jest wytłumaczalne naukowo. „A potrafisz powiedzieć jak działa telefon komórkowy?” pyta bohaterka. Młody chłopak wije się, uznając swoją porażkę. Natura, obecna w wielu ujęciach (drzewa, ptaki, owady) ma w sobie jakąś tajemniczą moc i nie zawsze da się do niej przyłożyć miarę, szkiełko i oko jest bezradne w stosunku do tego, co dzieje się z Thelmą. Czy zatem jedynym sposobem okiełznania jej jest modlitwa? Albo silne farmaceutyki, które całkowicie pozbawiły kontaktu z rzeczywistością babkę bohaterki. Odpowiedź nie jest prosta, ale reżyser zdaje się sugerować, że siła w opanowaniu nieznanego tkwi we wnętrzu każdej osoby.
https://www.youtube.com/watch?v=vgQMHG9SGlU
Doskonałe zdjęcia i wyważone aktorstwo świetnie sprzedają ten film. Thelma ma w sobie coś z dreszczowca z elementami supernaturalnymi, horroru folklorystycznego i filmu o opętaniu. Ważną rolę odgrywa też romans, który nadaje tajemniczej opowieści odpowiednio elektryzującego napięcia. Podobnie jak w inny nordycki klasyk, Pozwól mi wejść Tomasa Alfredsona, balansowanie na granicy gatunków wychodzi filmowi na dobre.
Jak zwykle w produkcjach tego typu bywa, igranie z siłami nadprzyrodzonymi może zostać odebrane za pretensjonalne i niemodne. Tym wszystkim, którzy tak myślą, proponuje zrobić pewne ćwiczenie. Wyobraźcie sobie, że Thelma jest jedną z bohaterek świata Marvela, X-Menką czy kimś podobnym. Lepiej? Od razu mamy do czynienia z nowym klasykiem kina o superbohaterach.
Ocena: 85/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe