Jeżeli dostrzec można na Londyńskiej imprezie jakiś trend po trzecim dniu festiwalu, to jest nim nadzieja. Wiele filmów podnosi na duchu, szuka jasnych punktów w najgorszych sytuacjach, każe nam brać lekcję z podręczników historii. Inaczej robią to Joanna Kos-Krauze i Krzysztof Krauze w Ptaki śpiewają w Kigali (nasza recenzja tutaj), który dziś miał premierę w Wielkiej Brytanii, inaczej robią to Amerykanie i Brytyjczycy.
Wojna płci
reż. Jonathan Dayton, Valerie Faris
Tytuł nawiązuje do legendarnego meczu tenisa, który w latach siedemdziesiątych rozegrali ze sobą najlepsza tenisistka świata, Billie Jean King, oraz będący na sportowej emeryturze Bobby Riggs, były triumfator Wimbledonu, a potem nałogowy hazardzista. Pretekstem do niego był protest sportsmenek, które stworzyły własną organizację tenisową jako sprzeciw do nierównego nagradzania kobiet w stosunku do mężczyzn. Czterdzieści lat później dyskusja jest nadal aktualna.
Zobacz również: Wojna płci – Emma Stone i Steve Carrell w polskim zwiastunie filmu
King (fenomenalna Emma Stone) jest światowym numerem jeden w świecie tenisa, przyciąga na korty tyle samo ludzi, co mężczyźni, ale jako nagrodę za zwycięstwo w turnieju otrzymuje trzynaście razy mniej. Pertraktacja z szefem organizacji tenisowej (Bill Pullman) spełzają na niczym, bo według niego słabsze kobiety oferują mniej atrakcyjny sport. Billy Jean zbiera koleżanki i zakłada własną organizację – WTA, znajdują sponsora dzięki zaradnej menadżerce (Sarah Silverman) i rozpoczynają udane tournee po Stanach Zjednoczonych. Mamy więc z jednej strony walkę o równouprawnienie, ale na marginesie też rewolucję seksualną. King zaczyna romans z fryzjerką Marilyn (Andrea Riseborough), mimo iż sama jest w związku małżeńskim (Austin Stowell). Po drugiej stronie barykady jest Riggs (Steve Carell), żyjący pod pantoflem bogatej i wpływowej żony (Elisabeth Shue), borykając się z uzależnieniem od hazardu. Tak przynajmniej widzi to otoczenie, on sam postrzega siebie jako zwycięzcę, a nie pozbawionego kasy obdartusa. Pomysł na rozegranie meczu pojawia się podczas rozmowy z kolegami, a Bobby widzi w tym nie tylko możliwość zarobienia niezłego grosza, ale też świetnej promocji. Zaczyna więc wygłaszać tyrady o wyższości mężczyzn nad kobietami, skazując je na pracę w kuchni, a nie grę w tenisa. Pajacuje na korcie z patelnią i przebrany za pasterkę. Ta postawa przysparza mu tyluż wrogów, co sympatyków, a o „wojnie płci” zaczynają mówić najbardziej wpływowe media. Kiedy King odrzuca propozycję pojedynku, Riggs zwraca się do kolejnej tenisistki.
Wojna płci to kapitalnie zrealizowane kino, które ogląda się przyjemnie, wywołuje śmiech i łzy wzruszenia, a przy okazji porusza kilka ważnych kwestii. Aktorzy w głównych rolach nie zawodzą. Walka kobiet o równouprawnienie nie tylko w formie równej płacy, ale też traktowania ich poważnie w wypowiedziach, które są w najlepszym wypadku lekceważące i pobłażliwe, w najgorszym – seksistowskie i mizoginiczne. Seksualna orientacja powoli przestaje być tabu, a kolejne osoby zabierają głos w sprawie praw mniejszości seksualnych. Film pokazuje też początki zawodowego tenisa jaki znamy dziś, z kosmicznymi gażami i międzynarodową sławą. Wszystkie te tematy pozostają ciągle aktualne, a w kwestii równouprawnienia w świecie filmu jest jeszcze wiele do zrobienia. Doskonale się zatem złożyło, że za reżyserię odpowiadają kobieta i mężczyzna. To się nazywa równość!
Ocena: 75/100
Dark River
reż. Clio Barnard
Reżyserka rewelacyjnego Olbrzyma-samoluba powraca po czterech latach przerwy z filmem, po którym moi brytyjscy koledzy oczekiwali wiele. I kilku z nich robiło po projekcji dobrą minę do złej gry, bo Dark River zdaje się wypadkiem przy pracy, etiudą rozwleczoną do pełnego metrażu, w którym emocji ma być wiele, a wszystko wypada dość płasko. Na szczęście świetne kreacje aktorskie i zdjęcia rekompensują mielizny fabularne.
Alice (Ruth Wilson, Francuska suita) wraca na rodzinną farmę po piętnastu latach nieobecności. Zapuszczonymi budynkami i podupadającym gospodarstwem zajmuje się jej brat, Joe (Mark Stanley, Gra o tron). Kobieta decyduje się na powrót dopiero po śmierci ojca (Sean Bean), którego obecność ciągle ją prześladuje ze względu na pewne wydarzenia z czasów młodości. Alice stara się przejąć kontrolę nad posiadłością, by wyprowadzić ją na prostą. Chowający urazę do siostry Joe jest chodzącą bombą i mentalnym bałaganem, który chce robić wszystko po swojemu, prowadząc rodzinny przybytek i samego siebie do autodestrukcji.
Doskonały zmysł obserwacji i aktorzy nie są w stanie przyćmić problemów fabularnych: zarysowana narracja teatralnie zmierza do przewidywalnego końca, gdy pojawiła się strzelba, musi zostać użyta. Realizm społeczny ustępuje miejsca melodramatycznym posunięciom, przez co finał nie ma w sobie siły poprzednich filmów reżyserki. Nieodzowne porównanie z Pięknym krajem, jako że akcja toczy się na angielskiej farmie, wypada lepiej na korzyść debiutu Francisa Lee.
Ocena: 55/100
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe