Zaginiony film – obraz pełno- lub krótkometrażowy, niebytujący w archiwach studyjnych, prywatnych kolekcjach czy bibliotekach narodowych. Kopie filmów zostają stracone z różnych powodów. Mogą nimi być bankructwa wytwórni lub archaiczny rok produkcji – według powołanej przez Martina Scorsese organizacji, za zaginione uważa się aż dziewięćdziesiąt procent amerykańskich dzieł sprzed lat 30. XX wieku. Niekiedy film przez lata uznawany za utracony bywa odkryty, zazwyczaj w bałaganie dawno zrujnowanego kina lub starego studia. W ten sposób zmartwychwstał chociażby klasyczny horror Jamesa Whale’a „Stary mroczny dom” oraz pełnofabularny debiut Tobe’go Hoopera pt. „Eggshells”. W Wasze oczy oddajemy ranking najbardziej intrygujących zgubionych materiałów z dziedziny kina grozy. Większość budujących zestawienie pozycji dotyczy jednak nie pełnych projektów, a zaginionych scen.
10. „Lśnienie” (1980)
„Lśnienie” nazywane bywa dziełem absolutnym, uchodzi za znamienite i perfekcyjne osiągnięcie, skarb X muzy. Klasyczny horror z 1980 roku nie pozwala przybrać względem siebie negatywnego nastawienia, należy do kanonu kinematografii. Stanley Kubrick nigdy jednak z takiego założenia nie wychodził. Swój majstersztyk poddawał serii poprawek i udoskonaleń. W trakcie dni zdjęciowych jak szalony wprowadzał zmiany w scenariuszu, a współpracującym ze sobą aktorom kazał powtarzać konkretne ujęcia nawet po sto dwadzieścia razy! Perfekcjonizm Kubricka miał się objawiać także po zamknięciu etapu produkcji filmu. Powszechnie wiadomy jest fakt, iż za namową reżysera czas trwania „Lśnienia” skrócono ze 146 do 120 minut – wyeliminowany z podstawowej edycji horroru materiał to w dużej mierze sceny upodabniające ekranizację do książkowego oryginału autorstwa Stephena Kinga. Półgodzinny odrzut zasila dziś wersję reżyserską wydawnictw DVD i Blu-ray filmu. Niewielu kinomanów wie, że pierwsza wycięta z projektu sekwencja nie jest dostępna na żadnym rozszerzeniu.
Scena, którą wzgardził Kubrick, toczy się w szpitalu, do którego trafiają psychicznie zmaltretowani Wendy i Danny. W lecznicy zjawia się manager hotelu Overlook, obarczający się winą za krzywdy wyrządzone bohaterom. Mężczyzna oferuje poszkodowanym gościnę we własnym domu. Danny’emu wręcza żółtą piłkę – dokładnie tą, która przytoczyła się do niego w nawiedzonym górskim schronisku. Tajemniczy epilog został zaprezentowany podczas kilku pierwszych seansów filmu. Choć ujrzał światło dzienne, szybko przepadł bez echa. Na temat sceny publicznie nie wypowiedział się nikt poza Rogerem Ebertem; zmarły w 2013 roku krytyk jednoznacznie dał do zrozumienia, że decyzja Kubricka o usunięciu sekwencji była słuszna. Dziś po pierwotnym zakończeniu „Lśnienia” zachowały się jedynie produkcyjne fotosy oraz kartki ze scenariusza.
9. „The Last House on Dead End Street” (1977)
„The Last House on Dead End Street” to jeden z tych filmów, o których mało kto słyszał, a które jeszcze mniej osób widziało. Horror Rogera Watkinsa (alias Victora Janosa) opowiada historię drobnego przestępcy, postanawiającego rozpocząć karierę w branży kina niskobudżetowego. Bohater gromadzi ekipę początkujących filmowców, wspólnie z którymi nakręci miękkie porno. Nikt z amatorów nie wie, że weźmie udział w realizacji filmu snuff.
Na autorski projekt Watkinsa – nota bene późniejszego króla filmów XXX – wydano psie pieniądze. Szeregów obsady aktorskiej nie zasiliło choćby jedno znane nazwisko, ba – wszyscy aktorzy odegrali swoje role pod pseudonimami. „Last House on Dead End Street” powstawał jako dzieło superobskurne i taką reputacją „cieszy się” po dziś dzień. Fakt, że wyprodukowany za półtorej tysiąca dolarów film od blisko trzydziestu lat cieszy się swą pożal się Boże popularnością, mógłby ulokować twór Rogera Watkinsa w czołowej dwusetce legendarnych horrorów. „Dead End Street” jest jednak przypadkiem znacznie ciekawszym. Historia jego dystrybucji jest co najmniej problematyczna. Odliczając bardzo krótki okres wyświetlania filmu w grindhouse’owych salach lub na parkingach samochodowych, materiał rozpowszechniano wyłącznie na rynku kina domowego. I to z mizernym skutkiem. Kopii wideo horroru powstało tak niewiele, że współcześnie wyłącznie z wielkim trudem da się je namierzyć w serwisach aukcyjnych. Nie inaczej było w przypadku sprzedaży projektu na dyskach DVD; ich nakład wyczerpano w mgnieniu oka. Wisienką na tym gorzkim torcie jest legenda okalająca pierwszy seans filmu. Odbył się on w roku 1974, na trzy lata przed oficjalną dystrybucją obrazu. Podczas festiwalu kina klasy „B” wyświetlono wstępny, trzygodzinny materiał, lekko tylko obrobiony w pracowni montażysty. Pierworys wywołał w widzach złość i doprowadził do gorączkowych zamieszek. Nie wiadomo o nim nic więcej.
8. „Moja krwawa walentynka” (1981)
Początek lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ten wspaniały czas, gdy repertuar kin plamiła krew, a widzowie, bardziej niż historii opętania w nafaszerowanym kamerami domu, woleli poświęcić swój czas spotkaniu z maniakalnym mordercą. Slasher, ulubiony podgatunek każdego prawdziwego miłośnika grozy, przeżywał wówczas rozkwit. Maszyny do pisania scenarzystów zza Oceanu zrodziły w tym okresie zastęp antybohaterów, którzy na kulturze swoich i nie tylko swoich lat odcisnęli bardzo wyraźne piętno. Władający kilofem, zamaskowany górnik Harry Warden zyskał uznanie samego Quentina Tarantino.
W wywiadzie dla pisma „Entertainment Weekly” Tarantino został zapytany o slasher, który darzy największą miłością. Bez chwili zastanowienia podał tytuł „My Bloody Valentine”. Film George’a Mihalki wciąż wspominany jest jako jedna z ofiar dziś już pachnących naftaliną żniw MPAA. Trudno to pojąć, ale dekady temu odpowiedzialna za cenzurę filmową organizacja naprawdę sądziła, że udaremniając kinomanowi widoku rozlanej krwi, zbawia świat (podobną głupotą wykazywała się pokrewna unia BBFC, znana dzięki niechlubnej liście „video nasties”). „Krwawej walentynce” obrzydliwie konserwatywne stowarzyszenie zgotowało chyba największe piekło, skracając ją nie o trzydzieści czy sześćdziesiąt sekund, a o dziewięć pełnych minut (!) brutalnego materiału.
W 2009 roku los postanowił uśmiechnąć się do fanów horroru. Na płytach DVD wydano trwającą dziewięćdziesiąt trzy minuty, odrestaurowaną wersję filmu, bogatą w niewidziane wcześniej sceny gore. Sprawiedliwości nie stało się jednak zadość – entuzjaści gatunku trafnie zauważyli, że czas trwania nowej edycji „Mojej krwawej walentynki” różni się od czasu edycji pełnej, na temat której wypowiadał się reżyser. Kolejne ścięte przez MPAA sekwencje, łącznie składające się na sześć i pół minuty filmu, dyplomatycznie zostały przez Mihalkę określone jako „archiwalia, które nie wywrą na widzach silnego wrażenia”. Widzowie chcieliby jednak przekonać się o sile ich rażenia na własne oczy. Wierzy się, że jedynie osiemdziesiąt procent pełnego filmu znajduje się aktualnie w obiegu, a pozostała jego część zalega w archiwach niechętnej do wykopalisk wytwórni Paramount. Wersja uncut „My Bloody Valentine” została wyemitowana przez płatny kanał telewizyjny ONTV w 1982. Emisji nigdy nie wznowiono.
7. „Groupie” – krótki metraż Marilyna Mansona
O istnieniu niniejszego projektu nie wiedziałem aż do momentu uźródłowienia swojego artykułu. Nurkując coraz głębiej w czeluściach internetowych forów, trafiłem na wątek tematyczny poświęcony eksperymentalnemu dziełu muzyka metalowego Marilyna Mansona. Przez czytany tekst przewijały się wyrazy takie jak „uryna”, „wiązać” i „wypadek”, co w połączeniu z moim szacunkiem do Mansona jako artysty przyczyniło się do ostatecznego uwzględnienia przeze mnie projektu w rankingu.
W ogólnej definicji „Groupie” nie jest horrorem, może być mu jednak bardzo bliski. „Może”, ponieważ nie sposób o krótkometrażowej pracy rockmana powiedzieć wiele. Fakty wyglądają następująco: film kręcono w drugiej połowie lat 90. w posiadłości reżysera – frontmana grupy Marilyn Manson, który nigdy dotąd nie pracował nad żadnym filmem. Wokalista i aspirujący filmowiec organizował wówczas huczną imprezę. Manson poinformował gości, że wkrótce dołączy do nich „aktorka”, mająca wystąpić w nagrywanym na miejscu filmie krótkometrażowym – atrakcji wieczoru. Zapowiedzi szybko ustąpiły miejsca czynom, a obecni na przyjęciu zostali wessani w wir pikantnej perwersji. Niedługi klip obfituje w szokujące ujęcia. W jednym z nich wynajęta aktorka – w istocie fanka zespołu, nieinformowana wcześniej o charakterze nagrania – wypija kieliszek moczu, daje się związać, a następnie jest widziana cała we krwi. Manager Marilyna Mansona, który – prawdopodobnie jako jedna z zaledwie trzech osób – widział zmontowany materiał, zakazał dystrybucji filmu w obawie przed procesem sądowym.
Niewiadomych na temat dzieła jest więcej niż pewnych informacji, przez co „Groupie” bez problemu mógłby zostać uznany za miejską legendę. Nie jest nią. Na jednym z video albumów zespołu zawarto bardzo niepokaźny, choć wysoce niepokojący fragment dowodzący istnieniu krótkiego metrażu. Widać na nim wykorzystywaną fankę, słychać pomysłodawcę kontrowersyjnego projektu.
6. „Kruk” (1994)
W marcu 1993 roku na planie filmu Aleksa Proyasa „Kruk” zmarł aktor Brandon Lee. Miał dwadzieścia osiem lat i był wschodzącą hollywoodzką gwiazdą. Śmierć Lee nastąpiła w wyniku tragicznego wypadku – odtwórca roli tytułowego Kruka czy też Erica Dravena został postrzelony w brzuch, zupełnie jak kreowany przez niego bohater. W odróżnieniu od granej przez siebie postaci, Brandon Lee nie powrócił z zaświatów.
Tyleż popularna, co niestosowna miejska legenda czyni aluzje, iż nagranie z planu zdjęciowego, przedstawiające nieszczęsny incydent, znajduje się w posiadaniu członka ekipy filmowej i ma szansę wyciec do sieci. Sugestia jest fałszywa; Proyas słusznie podjął bowiem decyzję o zniszczeniu wstrząsających taśm.
5. „Dom tysiąca trupów” (2003)
Za kolejny przykład horroru bezlitośnie wykastrowanego może posłużyć „Dom tysiąca trupów”, debiut reżyserski Roba Zombie. Choć ogólnodostępna wersja filmu rockowego muzyka jest wystarczająco krwawa i brutalna, by wprawić w osłupienie niejednego widza, pierworys projektu kładł ugrzecznioną edycję na łopatki. Pełna wizja Zombie trwała nie osiemdziesiąt dziewięć, a sto pięć minut. „Domu tysiąca trupów” nie dosięgły jednak nożyce MPAA – reżyser samowolnie podjął decyzję o obcięciu własnego dzieła. Horror, w skróconej i nieco przemontowanej postaci, został kupiony przez spółkę Lions Gate Entertainment (na marginesie warto dodać, że poprzedni dystrybutor, Universal Pictures, nie odważył się wydać filmu, uznając go za zbyt ostry). Potencjalnie Zombie odniósł więc sukces; jego debiutancki projekt nabyło duże hollywoodzkie studio. Szkoda jedynie, że zamiast zaufać widowni kina niezależnego, która ponad sto minut potworności przyjęłaby z otwartymi ramionami, znany z przekory rockman wolał ulec podporządkowaniu.
Oryginalna wersja „House of 1000 Corpses”, wyświetlona tylko raz, w marcu 2003 roku podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Mar del Plata, różni się od wersji obiegowej. Dr. Satan okazuje się w niej Dziadkiem Hugo, seniorem rodu Firefly. W innych scenach przyglądamy się zjadaniu Jerry’ego przez powstałe w wyniku eksperymentów Satana kreatury czy ekshumacji setek zwłok przez ekipę do spraw zagrożenia biologicznego. Jestem pewien, że fani Roba Zombie za możliwość ujrzenia pełnej edycji „Domu tysiąca trupów” daliby sobie uciąć rękę.
4. Seria „Piątek, trzynastego” – odsłony II, III i VII
Bardziej niż oryginalna wersja „Domu tysiąca trupów” pożądane przez maniaków horroru mogą być chyba tylko sceny gore, z których odarto kolejne sequele „Piątku, trzynastego”. Niezwykle popularna seria slasherów była częstym tematem obrad członków MPAA. Zbyt częstym. Segmenty „Nowy początek” oraz „Nowa krew”, nim ujrzały światło dzienne w swoich ostatecznych postaciach, aż ośmiokrotnie musiały przejść szereg poprawek, skróceń i przemontowań. Reżyserzy większości odsłon cyklu nie mieli więc szans pokazać swoich dzieł takimi, jakimi miały zostać ujrzane.
„Piątki, trzynastego” cięto, by uniknąć przyznania im restrykcji „X” – najcięższej w dawnym systemie nadawania ograniczeń wiekowych, przypisywanej na ogół produkcjom pornograficznym. Reżyserzy Steve Miner i John Carl Buechler na rzecz znacznie lżejszej i przystępnej restrykcji „R” wypruli swoim filmom flaki. „Piątek, trzynastego II” Minera stracił siedem do ośmiu scen o dużym natężeniu przemocy. Najpopularniejsze z nich – morderstwo poprzez wbicie maczety w twarz oraz nadzianie uprawiającej seks pary na włócznię – do dziś śnią po nocach rozmarzonym fanom Jasona Voorheesa. Nie ma im się co dziwić; te krwawe sekwencje najlepiej oddają ducha serii, stanowią wręcz jej kwintesencję. Koproducent Dennis Murphy scenę z udziałem włóczni i dwójki roznamiętnionych nastolatków określił jako „najlepsze zabójstwo w całym cyklu, synonim horroru”. Twórcy „Piątku, trzynastego III”, także reżyserowanego przez Steve’a Minera, z masakry poprzedniej odsłony wynieśli naukę. W montowanym projekcie nie uwzględnili najbardziej drastycznych scen, próbując uśmierzyć ostry ton filmu. Zachowawczość nie zdała im się na nic, bowiem zarządcy MPAA znaleźli pięć potencjalnie łagodnych scen, nadal postrzeganych jako obrazoburcze. Poprawkę wzięto też na finał „trójki”, który pierwotnie miało kończyć ujęcie Chris Higgins dekapitowanej przez Jasona; w tym wypadku decyzję o wyborze innego zakończenia podjął sam reżyser. Bezwzględność cenzuralnych nożyc swoje apogeum osiągnęła dopiero przed premierą „Piątku, trzynastego VII: Nowej krwi”. Film wyświetlano przed komisją Motion Picture Association of America aż dziewięć razy. Obraz został pozbawiony ponad piętnastu scen brutalnego materiału, przewracając wizję Johna Carla Buechlera do góry nogami.
Zgniatanie czaszki dłońmi, przepoławianie maczetą, cięcie szyi kosą. To tylko niektóre z metod działania ulubionego masowego mordercy popkultury, Jasona Voorheesa – metod działania, których szersza publika nie miała dotąd okazji podziwiać w pełnej krasie. Kultowe odrzuty z sequeli Steve’a Minera widzieli nieliczni szczęśliwcy, przedstawiciele branży filmowej, tacy jak charakteryzator Greg Nicotero. Z kolei sceny niewykorzystane w „Piątku, trzynastego VII” zostały oficjalnie zniszczone przez Paramount Pictures w 1991 roku. Zachował się po nich jedynie mocno nadgryziony przez ząb czasu workprint, który od kilku lat krąży po sieci niczym duch. Chyba nie muszę dodawać, że owa zjawa to nie mniej, nie więcej niż cztery piksele na krzyż?
3. „Mordercza zaraza” (2006)
„Mordercza zaraza”, choć nie zapisała się w kartach historii filmu zbyt wyraźnie, jest produkcją nad wyraz kontrowersyjną. Hal Masonberg, utalentowany i zaangażowany we własną pracę reżyser, stracił ten film po tym jak Sony Pictures Home Entertainment wyrwało mu go z rąk. Producenci odarli Hala z wolności twórczej i pozbawili go prawa głosu w tak istotnych procesach jak casting czy montaż filmu. W ten sposób autorski, pisany przez szereg lat projekt przybrał nieadekwatnych do wizji twórcy wymiarów; stał się obrazem innym niż oczekiwałby tego Masonberg, gardzącym skromnością i suspensem, a celebrującym pompatyczną akcję i hałas.
„The Plague: Writers & Director’s Cut” to tytuł reżyserskiej wersji filmu. Edycja powstała dzięki mężnej pracy Hala Masonberga. Ambitny twórca zrealizował tę wersję na swoich warunkach, o własnych siłach, z dala od hollywoodzkich pracowni. Montował ją na domowym komputerze, sklejając kolejne sceny z oficjalnego workprintu filmu w takiej kolejności, w jakiej pierwotnie miały być uszeregowane – o ile w ogóle miały się pojawić w gotowym projekcie. Skorzystał też z usuniętych przez producentów sekwencji, które miały kluczowe dla opowiedzianej historii znaczenie. Osobiście miałem szczęście obejrzeć krótkie fragmenty jego wydania i przyrównać je do rozpowszechnionej edycji producenckiej. Podczas gdy wytwór zespołu producentów to tylko dobry, popłatny splatter, stworzony ku pokrzepieniu studyjnego portfela, wersja reżyserska jest prawdziwym horrorem, dziełem, jakich nie ogląda się dziś często. „The Plague: Writers & Director’s Cut”, niezmiennie od blisko dziewięciu lat, czeka na możliwość dystrybucji. Ta jest jednak niemożliwa dopóki Masonberg nie wykupi od drogo ceniącej się wytwórni praw do filmu. Nim błędne koło się otworzy, zainteresowani wizjonerstwem Masonberga widzowie muszą obejść się smakiem bardzo apetycznych fragmentów właściwej wersji horroru. Można je znaleźć na blogu reżysera.
2. „Ukryty wymiar” (1997)
Przypadek fantastycznonaukowego horroru „Event Horizon” stanowi niezbity dowód na debilizm grubych ryb rządzących wielkimi wytwórniami filmowymi. Podczas promocji i dystrybucji obrazu Paula W. S. Andersona Paramount Pictures straciło blisko piętnaście milionów dolarów. Mimo to, studio nie pofatygowało się o udostępnienie publice właściwej wersji filmu, najwyraźniej nie widząc swojej winy w procesie rujnowania wizji opłacanego przez siebie artysty.
„Ukryty wymiar” to kolejny wytwór zuchwalstwa i krótkowzroczności wysoko postawionych w branży filmowej ważniaków. Czas trwania horroru skrócono o ponad pół godziny, gdy seans testowy wykazał, że zebrana na demonstracji publiczność czuła się wyraźnie zaniepokojona skalą ukazanej na ekranie brutalności. Fakt dostosowania filmu do oczekiwań kinowego odbiorcy jest jak najbardziej zrozumiały, nawet godzien pochwały. Zignorowanie, a prawdopodobnie także pozbycie się niewygodnego materiału przez studio zasługuje jednak na potępienie.
W 2006 roku niewykorzystane w finalnej wersji filmu sceny miały ukazać się na specjalnym wydaniu DVD, w zasadniczo kiepskiej jakości obrazu i dźwięku. Do ich publikacji nie doszło, zdaniem wielu z powodu opieszałości Paramountu. W ciągu kilku minionych lat członkowie załogi realizatorskiej spekulowali na temat istnienia scen wyeliminowanych, ich odrestaurowania i ewentualnego przedstawienia szerokiej widowni, najczęściej jednak półgębkiem urywali fascynujący temat. Gdy wydawało się, że pełnokrwista wizja Paula Andersona nigdy nie ujrzy światła dziennego, w 2012 podczas Comic-Conu w San Diego producent Lloyd Levin obwieścił, że odnalazł kompletną edycję „Ukrytego wymiaru” na zużytej kasecie wideo. W tym samym roku sieć obiegły donosy ze strony samego reżysera. Anderson zadeklarował wówczas, iż legendarne sceny usunięte były przechowywane w tajemniczej kopalni soli w Transylwanii, gdzie właśnie zostały odkryte. Nie wiadomo, ile w tych opowieściach niesamowitych jest prawdy. Wiadomo natomiast, że wydalone z oficjalnego wydania sekwencje mają mocno dantejski charakter.
Dave Boneywell, twórca filmowych efektów specjalnych, postanowił zedrzeć kurtynę milczenia opiewającą pierwotną edycję „Ukrytego wymiaru”. W szczegółowej wypowiedzi na temat najbardziej niesławnego momentu pierworysu wspomniał o sadomasochistycznym wydźwięku odrzutów. Detaliczne sceny, przez producentów określone mianem „orgii zniszczenia”, mają dawać obraz takim potwornościom jak wyciąganie własnych wnętrzności przez gardło czy ubijanie nóg mężczyzny na krwawą miazgę. Sic!
1. „U.F.O. Abduction” aka „The McPherson Tape” (1989)
Szczyt zestawienia najbardziej intrygujących zaginionych horrorów okupuje pozycja odnaleziona i rozpowszechniona przed dwoma laty. Możecie nazwać mnie oszustem, kłamcą, mataczem. Niemniej „U.F.O. Abduction”, o którym mowa, przez dwie dekady uznawany był za obraz niedostępny w żadnej formie. Nakręcony przez Kalifornijczyka Deana Alioto horror – nota bene jeden z PIERWSZYCH przedstawicieli nurtu found footage – kosztował sześć i pół tysiąca dolarów, przez co spotkał się z bardzo niewybredną formą dystrybucji. Plajtująca firma Axiom wyprodukowała kilkanaście kopii filmu, które trafiły następnie do wypożyczalni kaset VHS na terenie stanu – Internet Movie Database podaje, że „U.F.O. Abduction” jest jedynym projektem oficjalnie dystrybuowanym przez spółkę. Siedziba Axiomu spłonęła parę miesięcy później, przez co Alioto uznał, że o jego debiutanckim tworze nikt już nigdy nie usłyszy. Bardzo się jednak mylił.
W roku 1993 ukrócony o napisy końcowe egzemplarz filmu został wyświetlony podczas… Międzynarodowej Konferencji Ufologów. Podpułkownik z czterdziestoletnim doświadczeniem militarnym opowiedział się za teorią, iż przedstawione nagranie uchwyciło realne wydarzenie. Nigdy nie ustalono, kto przemontował film Alioto, podobnie jak nie uściślono, w jaki sposób taśma trafiła w ręce organizatorów konferencji. Przez pewien czas „U.F.O. Abduction”, wówczas nieznany pod żadnym oficjalnym tytułem, uważany był za dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej.
W lipcu 2012 organizacja The United States Film Board publicznie zaanonsowała, że dzieło ma charakter fikcyjny. Alioto po dziś dzień uważa sytuację za absurdalną, choć jest świadomy, że za sprawą kosmicznego nieporozumienia zdobył pięć minut sławy. Pod koniec lat 90. wyreżyserował nawet oficjalny remake „U.F.O. Abduction”, zatytułowany „Alien Abduction: Incident in Lake Country”. Film, zrealizowany i premierowo wyświetlony przez telewizję UPN, dla producentów okazał się żyłą złota, a niezliczonym widzom dał powód do rozważań nad autentycznością wyemitowanych ujęć.
Aktualnie kopia projektu „U.F.O. Abduction” (znanego alternatywnie jako „The McPherson Tape”) dostępna jest w serwisie YouTube.