Bo to właśnie wyniki finansowe Transformers: Ostatni Rycerz skłoniły studio Paramount do zawieszenia dalszej produkcji filmów z serii. I nie ma co się dziwić, gdyż dochód ostatniej części wyniósł niecałe 606 milionów, czyli niemal o połowę mniej niż poprzedniej, która zarobiła 1,104 miliarda. Jakie cechy mogły sprawić, że cykl ten, przez wielu został utożsamiony z czystym złem?
Przypatrując się każdej części cyklu, można łatwo zauważyć że wojownicze maszyny stanowią tu bardziej dodatek. Na pierwszym planie każdego filmu zawsze stali ludzcy protagoniści, zaś roboty, ich motywacje i historię, poznawaliśmy jakby przy okazji. Jest to dość niezrozumiałe i nieuczciwe zagranie ze strony scenarzystów. No bo jak przychodzę do kina na film Tranformers to oczekuję, że historia będzie skupiona właśnie na nich. Nie wspominając już o masie potencjalnie ciekawych historii, jakie można by opowiedzieć z perspektywy naszych mechanicznych wojaków. No ale czemu? Przecież Sam Witwicky i Cade Yeager zjadają na śniadanie swoją ekranową charyzmą, zarówno Optimusa jak i Megatrona. Prawda?
I to potworna. Praktycznie każdy filar omawianego cyklu opiera się na identycznym szkielecie fabularnym. Megatron spiskuje, zaś Optimus wraz z ludźmi stara się go powstrzymać. I o ile w pierwszych trzech filmach jest to jeszcze do przełknięcia, z uwagi na całkiem sympatycznych bohaterów, tak od części czwartej, staje się zwyczajnie nie do zniesienia. A reżyser, w celu ukrycia treściowej miernoty, podkręca licznik efektów specjalnych na minutę, przez co nie tylko jesteśmy znudzeni, ale i zmęczeni. No bo ile można oglądać cały czas to samo?
I tutaj ponownie trend nadaje wstydliwa czwarta odsłona, gdzie cała finałowa potyczka jest praktycznie jedną, wielką reklamą Chin. Reżyser nawet nie próbuje ukrywać faktu lokowania produkty. Wręcz przeciwnie! Nierzadko podsuwa nam go prosto pod nos, jak to miało miejsce z napojem Bud Light czy słuchawkami Beats. Atomowa subtelność.
Pod skrzydłami Baya, filmowe Transformers zamiast piąć się w górę, z części na części, zaliczały coraz to gorsze decyzje rozwojowe. Całkiem niezły w roli głównego protagonisty, Shia LaBeouf, został w czwartej części zastąpiony naprawdę fatalnym Markiem Wahlbergiem. Nowa ekipa stalowych wojów natomiast była zwyczajnie nudna i pozbawiona charakteru. Nawet ikoniczny efekt transformacji został znacznie uproszczony względem poprzedników, a sceny potyczek, przez o wiele bliższe, mniej czytelne plany.
Oczywiście filmowe Transformers to nie tylko czyste zło, bo dobre elementy także się tu znajdą. Peter Cullen jako głos Optimusa brzmi znakomicie a Hugo Weaving, jako złowieszczy Megatron, stanowi dla niego dobrą przeciwwagę. Muzyka, za którą odpowiada Steve Jablonsky, w każdej części jest na tyle epicka i pełna energii, aby nadać filmowi odpowiedni ton. Efekty specjalne również stoją na zadowalającym poziomie, przez co niektóre sceny akcji naprawdę robią wrażenie.
Jednak te zalety do zdecydowanie za mało, żeby rozmawiać o Michaelu Bayu, jak o odkupicielu marki. Wręcz przeciwnie! Pod jego rządami seria sporo nagrzeszyła, czego dowodem jest jej rozwód z reżyserem. Miejmy nadzieję, że nadchodzący Bumblebee choć trochę te winy odkupi.
Ilustracja Wprowadzenia: says.com