Nie mogło na tej liście zabraknąć tytułu, który rozpoczął moją fascynację grami przygodowymi. To właśnie dzięki przygodom niegrzecznego Larry’ego poznałem ten gatunek. Każdy, kto grał w którąkolwiek część o nierozgarniętym podrywaczu w garniturze z lat 70., ten wie, że gra była zdecydowanie skierowana do dorosłych. Nie przeszkodziło to jednak, abym jeszcze w podstawówce zapoznał się z Larrym 7. Wtedy to była kultowa gra w kręgu moich znajomych, co niedużo odbiegało od ogólnej renomy tej marki w Polsce i na świecie. Siódemka w Polsce posiadała genialny dubbing, gdzie w Larry’ego wcielał się Jerzy Stuhr. Larry 7 to przede wszystkim świetny humor podszyty mocną nutą erotyki, gdzie prym wiódł pozbawiony wszelkich zahamowań Larry. Nie sposób było go nie lubić.
Limbo to prawdziwa perełka wśród gier niezależnych. Gra była pierwszą produkcją studia Playdead. Wcielaliśmy się tu w bezimiennego chłopca, który przemierzał świat mroku, gdzie na każdym kroku mierzył się z niebezpieczeństwami. Gra jest przedstawicielem platformówek 2D, w której przemierzamy planszę z lewej do prawa. Główną zaletą produkcji jest oprawa audio-wizualna – obraz widzimy w biało-czarnych barwach, do tego ciągle towarzyszy nam muzyka podsycająca napięcie. Klimat wręcz wylewał się tu z ekranu. W Limbo śmierć przytrafiała się bohaterowi bardzo często, a przy kolejnych zgonach musieliśmy wyciągnąć wnioski i wymyślić, jak przejść dalej. Gra swoim mrocznym klimatem bardzo mocno utkwiła mojej w pamięci.
Kosmiczna przygoda Komandora Sheparda jest jedną z najbardziej epickich historii, jaką dał nam przemysł growy. Za produkcję Mass Effecta odpowiada dobrze znane studio BioWare, które w latach 2007 – 2012 przeżywało swoje lata świetności. Trylogia zafundowana nam przez twórców z Kanady zajmuje szczególne miejsce w moim gamingowym życiu, gdyż tę niezwykłą historię poznawałem jako jedne z pierwszych, gdy w końcu miałem komputer sprostający wymaganiom najnowszym produkcji. Nigdy nie zapomnę 10-godzinnych sesji podczas przechodzenia drugiej części. Mass Effect to przede wszystkim fabuła zakrojona na skalę wcześniej niespotykaną. Poznawaliśmy tam też całe mnóstwo arcyciekawych postaci, których charaktery pamięta się do dziś. To seria, do której jeszcze nieraz wrócę.
Jeśli chodzi o gry wyścigowe, to było mi dane grać w kilka tytułów z różnych marek. Jedak żadna nie zapadła mi w pamięć, jak niezwykle grywalny Need for Speed: Most Wanted. Model jazdy był typowy dla serii Need for Speed, czyli gaz do dechy i na co komu hamulec. Zaawansowanej fizyki tu nie doświadczyliśmy, jednak liczyła się przyjemność z beztroskiej jazdy na pełnej prędkości. Braliśmy udział w nielegalnych wyścigach, pokonywaliśmy coraz to silniejszych przeciwników oraz wspinaliśmy się szczyt listy, aby w końcu zmierzyć z naszym głównym rywalem – Razorem. Ile to razy przechodziło się grę, a mimo to nigdy się nie nudziło – magia.
Ori and the Blind Forest to gra, która szczególnie skradła moje serduszko. Wszystko za sprawą obłędnej muzyki, a także przepięknej oprawy graficznej. Od gry po prostu nie można oderwać oczu, a soundtrack regularnie rozbrzmiewa u mnie w głośnikach. Wystarczy włączyć pierwszy z brzega utwór, aby od razu się zakochać. Co jeszcze bardziej podnosi moją fascynację Ori, jest fakt, że za grę odpowiada małe, niezależne studio, a przy wyborze stylistyki gry wzorowano się na legendarnym japońskim studiu Ghibli. Tutaj wręcz czuć emocje włożone przez twórców w produkcję. Aż muszę jeszcze raz włączyć soundtrack i zanurzyć się w tym niezwykłym klimacie.